W tzw. inteligenckich domach kilka lat temu wyrzucono na śmietnik telewizory. – Oglądanie telewizji to dekadentyzm! – obwieściła znana erudytka. I od tej pory nie odważyłam się uruchomić tego pudła przed godz. 18. Dekadencja dekadencją, ale przeklęty telewizor przychodził jednak z odsieczą podczas przeróżnych świąt rodzinnych, na które zjeżdżali się dalecy krewni. Bo kiedy opowiedziano sobie o nowych dzieciach, ślubach, rozwodach i rakach, a reszta okazała się komunikacyjną porażką – można było przynajmniej pogapić się na jakiś kabaret. Z przerażeniem czytam doniesienia o nowej modzie w Barcelonie – modzie, która jak wirus w szybkim tempie rozprzestrzenia się na cały świat! Knajpki rezygnują z kodów wi-fi, żeby ludzie „ze sobą rozmawiali”. Nie czytali Sartre’a? Na miłość boską! Przecież piekło to inni ludzie! Oczywiście nie ci, których kochamy. I skąd przesąd, że pozbawieni internetu będą frenetycznie i z wdziękiem nawiązywać ze sobą rozmowę, zagajać, serdecznie zaczepiać i popadać w upojne konwersacje? Biedni introwertycy narażeni na nagabywanie! Samotnicy pod presją! Ci, którzy właśnie lubią ciszę, przerywaną tylko szumem ekspresu do kawy. Koniec! Teraz każdy drab i drabka będą mogli nas zaczepiać i będzie to dobrze widziane! Koszmar wymuszonego pitu-pitu jest znacznie bardziej ponury niż koszmar małego ekranu! Jest bowiem inwazyjny i stanowi moralny szantaż. Bo nikt przecież nie chce się okazać nieuprzejmym mrukiem, prawda? Zatem w imię lepszego samopoczucia, w trosce o zdrowie psychiczne jednostki i społeczności odmawia się nam prawa do wi-fi. Oraz prawa do telewizji w dni świąteczne, kiedy na tę czy inną chatę zwala się jakiś przypadkowy wycinek populacji. W innych, lepszych czasach, kiedy nie trzeba było żyć w zgodzie z filozofią slow life, żreć mdłego humusu z surowym selerem, popijając go koktajlem z jarmużu i szpinaku, człowiek miał swobodę mówienia i niemówienia. Palenia i niepalenia, oglądania głupot i nieoglądania głupot, sprawdzania, o czym pisze „Times”, lub słuchania o nagniotku cioci Gieni. A teraz zostaje już tylko nagniotek! Och, Barcelono! Ty, która pozwalałaś deskorolkarzom rozpruwać swoje najlepsze murki, dlaczego inicjujesz tak straszny trend? Miękka perswazja sprawia, że w końcu ja też wstydzę się wyjąć telefon, chociaż odeszłam już od stołu i chyłkiem zwiałam na kanapę. Nikomu by nie przeszkadzało, gdybym zerknęła na tę czy inną stronkę, żeby złapać trochę oddechu. I tak wszystkim odpłynęła krew z mózgu, bo organizm ma teraz ważniejsze sprawy i odbywa się gremialne trawionko. No więc dobrze, nie gapię się w telefon, ponieważ mam jeszcze (być może) krztę taktu, jak mówiła ciocia z Rybnika. Ale co zrobić z rękami, które łakną zajęcia, klikania, macania gładkiej płytki smartfona, które pragną podłączania się? Czy jestem odłączona? Wpadam w panikę? Zaczynam wariować? Umykam na balkon, gdzie dwóch wujów gada o silnikach spalinowych, pod kiblami kuzynki nawijają o jodze, w kuchni przyjaciel rodziny potępia swoją spółdzielnię mieszkaniową. Nie umiem się podłączyć! Więc rzucam się na jajka, sałatkę jarzynową, słodzę herbatę uchem cukrowego baranka. I apeluję do prądów kulturowych, do trendów i do Barcelony – oddajcie nam nasze świąteczne złe nawyki: nasze oglądanie, nasze pokoje niebieskie od telewizorów. Bruce’a Willisa zamiast cioci Gieni, Nicole Kidman zamiast wujka Zbyszka, nawet Pavarottiego zamiast kuzynki Lusi. Niedługo pisma lajfstajlowe narzucą nam tematy i będziemy zmuszeni omawiać przy świątecznym śniadaniu wielokrotnie złożone orgazmy, zbawienne działanie masażu dźwiękiem mis tybetańskich oraz sekrety jogi twarzy. A my, wielbiciele wolnego wi-fi, miłośnicy telewizorów, będziemy musieli zejść do podziemia. I to dopiero będą jaja. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint