Gwałtowne zamieszki na Węgrzech nie są powstaniem narodowym Węgry znalazły się w stanie ostrego kryzysu. Budapesztem wstrząsnęły najgroźniejsze rozruchy od 50 lat. Gniewny tłum wziął szturmem i zdemolował gmach publicznej telewizji. W starciach z policją setki osób odniosły rany. Protestujący nawiązywali do antykomunistycznego powstania z 1956 r. Na „zdobytych” policyjnych pojazdach wieszali flagi narodowe. Istnieją obawy, że inwestorzy stracą zaufanie do Kraju Madziarów. Węgierskie przesilenie to jeszcze jeden dowód, jak trudny jest dla państw Europy Środkowo-Wschodniej proces transformacji gospodarczej. Jest także ostrzeżeniem dla polityków, aby bardziej uważali na swe słowa. Burzę rozpętał premier Ferenc Gyurcsány, socjalista, stojący na czele koalicji złożonej z jego partii MSZP oraz liberałów. 43-letni polityk znany jest ze swego ostrego języka. Wcześniej doprowadził do konfliktu z krajami muzułmańskimi, gdy wyraził pogląd, że w drużynie piłkarskiej Arabii Saudyjskiej grają terroryści. W debacie telewizyjnej bezlitośnie przedrzeźniał swego głównego konkurenta na politycznej scenie, szefa konserwatywno-mieszczańskiej partii Fidesz, Viktora Orbana. Gyurcsány tak naśladował styl wystąpienia swego adwersarza: „Ble, ble, ble…”. Premier Węgier jest z pewnością politykiem energicznym, zdolnym i „prawdomównym inaczej”. W poprzednim ustroju szefował związkowi młodzieży socjalistycznej, po przełomie, wykorzystując chaos prywatyzacji, zbił majątek, został milionerem, następnie wrócił do polityki. Nad Dunajem nazywany jest z przekąsem „luksusowym socjalistą”. Łatwo podporządkował sobie dawnych aparatczyków partyjnych, posiwiałych już w czasach Janosa Kadara. Ci „socjaliści” zdawali sobie sprawę, że tylko nowa postać zapewni ich partii jakąś przyszłość. Dynamiczny polityk skutecznie zaś stroił się w szaty szermierza ideałów nowej lewicy i węgierskiego Tony’ego Blaira. We wrześniu 2004 r. Gyurcsány dokonał swoistego zamachu stanu. Dzięki poparciu „dołów partyjnych” doprowadził do usunięcia socjalistycznego premiera Petera Medgyessyego, którego miejsce zajął jako szef partii i rządu. Podczas wiosennej kampanii wyborczej obiecywał obywatelom złote góry – obniżki podatków, wyższe emerytury i wszelkiego rodzaju beneficja. Dzięki temu, wbrew powszechnym oczekiwaniom, socjaliści odnieśli zwycięstwo. Po raz pierwszy od zmiany ustroju Węgrzy wybrali rząd na drugą kadencję. Gyurcsány i jego najbliżsi pretorianie dobrze wszakże wiedzieli, że okłamują swój naród, że z uwagi na sytuację ekonomiczną konieczne są drastyczne reformy i zaciskanie pasa. Wkrótce po wyborczym zwycięstwie, do którego doszło 23 kwietnia, szef rządu przemówił podczas zamkniętego spotkania do partyjnych notabli. Jak zwykle nie przebierał w słowach, od czasu do czasu sypiąc wulgaryzmami jak węgierski huzar (co także należy do politycznego stylu bratanków). „Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem, kłamaliśmy w nocy. W Europie w żadnym kraju nie robiono takich głupot, jakie my… W ciągu ostatnich dwóch lat tylko kłamaliśmy. Było absolutnie jasne, że to, co mówimy, nie jest prawdą”. Gyurcsány dodał, że jego obóz polityczny nie ma żadnych, ale to żadnych powodów do dumy, z wyjątkiem utrzymania władzy, ale i tę udało się zachować tylko dzięki tysiącowi trików i Opatrzności Bożej. „Luksusowy socjalista” w brutalnych słowach wyjaśnił funkcjonariuszom partyjnym, że w tym „k… kraju” konieczne są radykalne reformy, nawet gdyby poparcie dla rządu miało spaść do 20%. Zwolennicy Gyurcsányego twierdzą, że użył on tak drastycznych słów, aby wstrząsnąć kolegami partyjnymi i przekonać ich, że reformy są nieuniknione. Jako wytrawny polityk, premier musiał jednak wiedzieć, że jego nagrywane przemówienie może kiedyś zostać ujawnione. Wkrótce po wyborach nawet średnio rozgarnięty Madziar zorientował się, że obietnice wyborcze socjalistów okazały się gruszkami na wierzbie. Nie było już mowy o podwyżkach emerytur – wręcz przeciwnie, rząd zapowiedział politykę radykalnych oszczędności. Zdaniem Komisji Europejskiej, międzynarodowych instytucji finansowych oraz większości liberalnych komentatorów, Madziarzy od 15 lat żyją ponad stan. Na arenie politycznej Węgier bezpardonowo walczą o władzę dwa obozy polityczne, dysponujące mniej więcej taką samą siłą – socjaliści i Fidesz. Politycy prześcigali się więc w obietnicach, aby zdobyć względy wyborców. W połowie lat 90. minister finansów Lajos Bokros usiłował jeszcze trzymać budżet w ryzach, lecz prawicowi populiści Viktora Orbana roztrwonili wszystko, co zastali w kasach, gdy tylko chwycili ster władzy. Peter Medgyessy, który objął rządy w 2002 r., postanowił okazać jeszcze
Tagi:
Krzysztof Kęciek