Cała prawda o „goleni prawej”

Cała prawda o „goleni prawej”

Kto upił prezydenta? W 1999 r. kraj obiegła sensacyjna informacja, że Aleksander Kwaśniewski podczas wizyty na cmentarzu w Piatichatkach pod Charkowem, na grobach polskich oficerów pomordowanych przez NKWD, był pijany. Dziennikarze prześcigali się w relacjach o bladości prezydenta i jego problemach z utrzymaniem pionu. Wszystko wyglądało jednak zupełnie inaczej, niż to opisywały media. I nie dziwię się Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, że nie chciał opowiadać o szczegółach tamtego wydarzenia i całą winę wziął na siebie. Gdyby wówczas zaryzykował wyjaśnienia, musiałby postawić kilka niezwykle szanowanych osób w bardzo kłopotliwej sytuacji. A JAK BYŁO NAPRAWDĘ? Lecieliśmy prezydenckim tupolewem już z Katynia, z lotniska w Smoleńsku, do Charkowa. W saloniku razem z Aleksandrem Kwaśniewskim siedzieli między innymi: rabin, rzymskokatolicki biskup polowy, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego oraz kapelan Ewangelickiego Duszpasterstwa Wojskowego. A że w tradycji prawosławnej istnieje zwyczaj wypicia za dusze zmarłych (nie tylko w tej konfesji zresztą), nasz autokefaliczny duchowny wyjął z podręcznego bagażu buteleczkę z trunkiem i wzniósł stosowny do okoliczności toast. Gest wynikający z obyczaju. Do dziś na wschodzie Polski, choćby na Wielkanoc, odwiedza się mogiły bliskich z obrzędowym koszyczkiem wypełnionym jadłem i napitkiem. Pozostali hierarchowie dostosowali się do tradycji. Pamiętam, że rabin, który nie miał ze sobą żadnego trunku, dyskretnie załatwił sprawę z stewardem, który przyniósł coś z barku w samolocie. To wcale nie było bezsensowne picie do dna. Ot, rytualne toasty. Każdy się oszczędzał, bo czekały nas oficjalne obowiązki. Zresztą w klimatyzowanym wnętrzu nie odczuwało się działania alkoholu; wszystko przebiegało w należnej okolicznościom powadze. Jednak gdy już wylądowaliśmy i steward otworzył drzwi, z zewnątrz buchnęła w nas fala upalnego powietrza. To było wrześniowe popołudnie, piękny, słoneczny dzień. I to ciepło natychmiast zrobiło swoje… Zobaczyłem, jak twarz Aleksandra Kwaśniewskiego cokolwiek blednie. Tu kabina z klimatyzacją, a tu dziki upał, który najzwyczajniej w świecie w kilka minut ściął prezydenta z nóg. Nie tylko jego zresztą. Bladość można było zauważyć i na innych obliczach. Zobaczywszy, co się dzieje na cmentarzu, owo słynne zachwianie się, szybko opuściłem grupę towarzyszącą prezydentowi i pobiegłem do budynku, w którym miała się odbyć dalsza część uroczystości. Bałem się o przemówienia, które tam miały tam nastąpić. Wpadłem na salę i rozejrzałem się dokoła w poszukiwaniu mikrofonu. Był! Ruszyłem, zdjąłem go ze stojaka, schowałem za plecami i stanąłem pod ścianą. Nie miałem czasu na lepszy kamuflaż, bo chwilę później w pomieszczeniu pojawił się cały tłum gości. Niestety, czasu zabrakło mi również na usunięcie stojaka, a chowając się, nie ściągnąłem dokładnie kabla. Najwyraźniej nie nadaję się do takich rzeczy… PREZYDENT ROZEJRZAŁ SIĘ po sali, popatrzył, zobaczył pusty statyw bez mikrofonu. Sala była spora, więc do wygłoszenia mowy sprzęt nagłaśniający był niezbędny. Aleksander Kwaśniewski pochylił się, sięgnął po przewód i – po nitce do kłębka – przywędrował za nim wprost do mnie. Zabrał mi mikrofon i… wygłosił a vista mowę, którą można było drukować. Wszystkie akcenty rozłożone idealnie. Bez przygotowanego tekstu, z głowy, świetne przemówienie. Po prostu już mógł. Wystarczyło dziesięć minut, by organizm poradził sobie i z upałem, i z niewielką w końcu ilością trunku. Rzeczywiście, bezpośrednio po opuszczeniu pokładu tupolewa alkohol podziałał uderzeniem, ale już na cmentarzu Aleksander Kwaśniewski odzyskał praktycznie kontrolę nad sobą. Jednak przedstawicielka polskiej sekcji BBC zwęszyła sensację i nagrany materiał wypuściła w świat. Inni dziennikarze byli wstrzemięźliwi, ale jak materiał wyemitowało BBC, trzeba było, oczywiście, powtórzyć wiadomość o pijanym prezydencie w Charkowie. Fakt, że tłumaczenie kancelarii było idiotyczne, to całe wyjaśnianie dziwnego zachowania prezydenta „pourazowym zespołem przeciążeniowym goleni prawej”. Ale z drugiej strony, gdyby chciano wyjawić rzeczywiste przyczyny wydarzenia, natychmiast stałoby się jasne, kto był spiritus movens… Trzeba jednak uczciwie przyznać, że gdy już wybuchła afera, wszystkie Kościoły zachowały się bardzo powściągliwie. Proszę sobie przypomnieć, z ich strony nie padły jakiekolwiek słowa potępienia. Mimo że hierarchowie nie wzięli otwarcie prezydenta w obronę, bo wówczas musieliby przyznać, że sami zgrzeszyli. Choć czy w ogóle jest sens rozpatrywania całej sytuacji w kategorii grzechu? Dziś, po latach, można już chyba, a nawet trzeba powiedzieć, jak było. Inaczej legenda będzie żyła własnym, fałszywym życiem. Rozdział z książki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 39/2014

Kategorie: Książki