„Smoleńsk” – najbardziej wyczekany film III RP Takich filmów jak „Smoleńsk” nie kręci się, żeby uczcić Wielkich Poległych. Kręci się je, aby zdemaskować morderców tych Wielkich i ostatecznie ich pogrążyć. Pomniki „żołnierzom wyklętym” stawia się nie ku ich czci, ale przeciw spadkobiercom duchowym ich morderców. „Patriotycznych” T-shirtów nie nosi się z miłości do ojczyzny, ale by pokazać, że ci, którzy noszą koszulkę z Pimpusiem Sadełko, patriotami nie są. Naród, który „obudził się” po ostatnich wyborach, jak kania dżdżu potrzebuje własnych mitów założycielskich, własnych księży i biskupów, własnych pierwszych czytanek. Oraz własnych filmów. No i wreszcie mamy taki film! „Smoleńsk”, najbardziej wyczekany film III RP (i wpół do czwartej), tym razem prawie na pewno wejdzie na ekrany 9 września. Prawie – bo film ma premierę kroczącą. Reżyser zapowiadał ją już na 10 kwietnia 2014 r., licząc na oszałamiające powodzenie zbiórki publicznej, lecz pieniędzy starczyło tylko na pięć dni zdjęciowych, czyli na 15% materiału. W tej sytuacji premiera zapowiadana na październik 2014 r. była więcej niż iluzoryczna. Rok później – ostatni klaps padł w maju 2015 r. – okazało się, że budżet (9,5 mln zł) nie dopina się na prawie 1,5 mln. Kiedy się dopiął (głównie dzięki anonimowemu darczyńcy, który sypnął milionem), producent Maciej Pawlicki obstawiał przełom marca i kwietnia tego roku jako datę premiery. Film obejrzał jednak Jarosław Kaczyński – i premiera znów się odwlekła. Ludzie zawistni i niegodziwi zaczęli kolportować pomówienie, że prezes dzieło „zmiażdżył” (modny czasownik na łamach prawicowych), Pawlicki musiał więc rzecz prostować w telewizji. Że mianowicie twórcy tuż przed premierą – cóż za bezkompromisowość w kwestiach sztuki! – zdecydowali się mimo wszystko dopieścić efekty specjalne i stąd konieczna zwłoka. Pani Pelagio, czy pani…? Stawiamy pytanie z serii: ile jest cukru w cukrze? Czyli na ile „Smoleńsk” zapowiada się na dzieło oryginalne, pomysłowe, odkrywcze? Otóż z tego, co już o nim wiemy, raczej się nie zapowiada. Osią fabuły jest młoda, naiwna, a z czasem coraz bardziej dociekliwa dziennikarka, która prowadzi własne śledztwo w sprawie, co to ją wszyscy próbują zakłamać. Ten schemat w polskim kinie ciągnie się, skromnie licząc, od „Barbary i Jana” (1964, pierwszy polski serial telewizyjny) przez obu „Człowieków…” Andrzeja Wajdy (1976 i 1981) do „Kilera” (1997) i końca nie widać. Od ręki mogę rzucić jeszcze ze 20 przykładów takiej fabuły w kinie rodzimym, a w światowym pół tysiąca na jedno pstryknięcie. Ale to wcale nie musi dzieła dyskredytować, bo liczy się nie konstrukcja, lecz nadzienie. Tylko to nadzienie też już było. Otóż ta wschodząca dziennikarka – początkowo wobec katastrofy (zamachu?) zupełnie obojętna – w miarę zbliżania się do zakazanej prawdy doznaje głębokiej przemiany moralnej, a nawet religijnej. Z leminga przepoczwarza się w hołdowniczkę jedynej prawdy i żarliwą patriotkę. Jak jej dotąd kwestie religii powiewały, tak teraz doświadcza (ona, rozwódka!) pogłębionego nawrócenia. Oto do czego prowadzi kontakt z wartościami najwyższymi, których nosicielami stała się dla niej – gdy wreszcie przejrzała na oczy – para prezydencka. Tylko czy myśmy już gdzieś czegoś takiego… Ależ tak! Podobnie przejrzała na oczy już Pelagia Własowa z powieści Maksyma Gorkiego „Matka” (1906), uznawanej za pierwszy i wzorcowy okaz socrealizmu. Ta zahukana dewotka, żona alkoholika, asystując synowi w socjalistycznej konspiracji, dostępuje gruntownej wewnętrznej odnowy i staje się zagorzałą rewolucjonistką. Do tego stopnia olśnił ją blask nowej idei „towarzyszy z marmuru”, których zapoznała. Takich, których wzniosła idea odmieniła gruntownie, liczymy w literaturze radzieckiej na setki, w polskiej na dziesiątki. Takoż w filmie, że przytoczę: „Pierwsze dni”, „Celulozę”, „Pokolenie” czy choćby… e tam, szkoda papieru. No, może z jednym wyjątkiem. Bo historia polskiego filmu odnotowuje takie dzieło, które zostało nakręcone niby ku czci ówczesnego świętego, bohatera mitu założycielskiego ówczesnej Polski, ale w gruncie rzeczy po to, by pogrążyć morderców tego świętego. Co pouczające. Otóż w roku 1951 Wanda Jakubowska zmobilizowała – z najdalej posuniętym poparciem Bolesława Bieruta – wszystkie siły polskiej kinematografii, by nakręcić film pomnik na cześć Karola Świerczewskiego, „świętego Polski Ludowej”, który się „kulom nie kłaniał”. Niby