Euro 2024

Powrót na stronę główną
Euro 2024

Pragnienie przeciętności

Wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowibyć zadowolonym z porażki?

Przed 12 laty naród euforycznie przyjął remis na Stadionie Narodowym z Rosją, a kiedy ośmieliłem się zwrócić uwagę, że to raczej symptom naszego upadku niż dowód potęgi (byliśmy gospodarzami mistrzostw, wylosowaliśmy grupę, która wydawała się łatwa, tymczasem nie udało się nam z nikim wygrać), spotkał mnie powszechny oburz, dziś nazywany hejtem. Nie nadążałem za skurczeniem się kibicowskich ambicji i przemożnym pragnieniem radosnego świętowania: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – chodziło o to, żeby bawić się jak najdłużej. Polski kibic był niewyobrażalnie wdzięczny Kubie Błaszczykowskiemu, że za sprawą jego atomowego uderzenia w okno rosyjskiej bramki uniknęliśmy meczu o honor – stypa została przełożona o kilka dni, odbyła się dopiero po zakończeniu fazy grupowej. Nieprawdą jest bowiem, że na Euro tradycyjnie gramy mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor – to była nasza tradycja mundialowa, na mistrzostwach Europy nigdy dotąd nie przegraliśmy pierwszych dwóch spotkań.

Piszę ten felieton przed meczem z Austrią, który Państwo już widzieli, konfrontować moich intuicji z Waszą wiedzą nie zamierzam – jestem szczęśliwszy, bo u mnie wciąż każdy wynik jest możliwy, jeśli zatem nasi zawiedli, mam jeszcze nadzieję, która was już opuściła; jeśli zaś wygrali, mam przed sobą to, co Wy możecie już oglądać tylko na powtórkach. Ja na razie wciąż przebywam w krainie ambiwalencji i konsternacji po meczu z Holandią – bo czy to przystoi kibicowi być zadowolonym z porażki? Azaliż nie jest upadkiem ducha fakt, że o ile w roku 2012 radowały nas remisy, o tyle teraz mamy uciechę z bezbolesnych porażek? Na mundialu w Katarze przeżyliśmy „zwycięską porażkę” z Argentyną i nikt się nie cieszył z awansu. To był zdrowy objaw, bo upokarzające ganianie piłkarzy za rywalami z prośbą, żeby nam więcej nie strzelali, te modlitwy, żeby Meksyk nie strzelił Arabom, żeby żaden z naszych już nie dostał żółtej kartki, wszystkie te kalkulacje, jak tu się za wszelką cenę przeczołgać do drugiej rundy, wzbudziły powszechne zmarkotnienie. Reprezentacja Michniewicza zabiła w nas resztki wiary – owszem, wyszliśmy z grupy psim swędem, Polak potrafi! Tylko w piłkę grać nie potrafi. I oto nadeszła chwila, gdy świętujemy już po prostu porażkę – zwykłą, taką, która niczego nam nie daje, okrągłe zero punktów, 1:2 na przywitanie turnieju; świętujemy tylko dlatego, że polscy piłkarze podjęli walkę. Jeśli to nie jest „sanmarynizacja” mentalu kibicowskiego, to nie wiem, co miałoby nią być. Cieszymy się już dokładnie z tego samego, co najsłabsza reprezentacja w światowym rankingu – z porażek, które nie przynoszą wstydu, ergo z uniknięcia kompromitacji. My już dawno nie śnimy o potędze, my chcemy po prostu nie odstawać, pragniemy akceptacji, integracji z grupą, w której nie będziemy się wyróżniać kalectwem. Piłka nas nauczyła pokory, ba, mogłaby nas wyleczyć z narodowych obsesji – polski kibic marzy nie o ojczyźnie od morza do morza, tylko o przeciętności; marzy, abyśmy byli choć solidnym europejskim średniakiem, a nie ekipą, którą wyrzuca się z imprezy na zbity pysk w pierwszej kolejności.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Życie bez Lewandowskiego

Kiedy brakuje lidera, odpowiedzialność rozkłada się po równo na resztę drużyny, kolektyw rośnie w siłę, zawodnicy wychodzą z cienia i wzrasta ich poczucie wartości.

Śmiem twierdzić, że ten dramat nie musi być tragedią. Na pozór sytuacja jest beznadziejna: w przeddzień Euro trzech naszych czołowych napastników wypada z turnieju – pośród nich znalazł się lider zespołu, być może najlepszy piłkarz w historii polskiego futbolu. Media pompują panikę w narodzie, bo to się klika – wódz jest ranny, zamiast poprowadzić nas podczas bitew z dużo lepiej uzbrojonymi armiami, trafił do lazaretu. 

Gdybyśmy mieli do czynienia z piłką kobiecą, rzekłbym, że to doskonały czas na odpępowienie reprezentacji od matki jej wszelkich sukcesów w ostatnich kilkunastu latach, w przypadku piłki facetów należy uznać, że nadarzyła się okazja do symbolicznego ojcobójstwa, które jest nieuniknionym epizodem dojrzewania młodych mężczyzn. 

Dzięki temu, że Robert Lewandowski naderwał mięsień dwugłowy i prawdopodobnie ominą go wszystkie mecze fazy grupowej (komunikaty lekarskie są fałszywie optymistyczne, medycy kierują się tzw. dobrem społecznym, aby – za przeproszeniem – z powodu dwójki Lewego duch w narodzie nie zginął), jednego możemy być pewni: najbardziej nieznośna estetycznie, parszywie pasywna i makiaweliczna taktyka, która pozwoliła Polakom wyczołgać się z grupy na ostatnim mundialu, czyli „laga na Robercika”, nie zostanie zastosowana. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Euro 2024

Festiwalowi kaznodzieje

Na festiwalach futbolu nikt nie chce nas oglądać ani słuchać pomeczowych tłumaczeń.

Historia piłkarskich mistrzostw naszego kontynentu jest absurdalnie krótka, jeśli wziąć pod uwagę, że to w Europie futbol wymyślono. Poza Oceanią wszystkie federacje piłkarskie na świecie rozgrywały czempionaty kontynentalne o kilka dekad wcześniej, pierwszy mundial był w 1930 r., tymczasem finałowy turniej w dzisiejszym rozumieniu o mistrzostwo Europy odbył się tak naprawdę dopiero w 1980 r. Wcześniej przez 20 lat w finałach grano w najlepszym razie po cztery mecze, a dowodem w sprawie „nieturniejowości” tych rozgrywek niech będzie fakt, że to właśnie Euro 80 na boiskach Italii doczekało się pierwszej maskotki, którą był Pinokio z piłką u boku. 

W powszechnej świadomości kibicowskiej rozgrywki sprzed ery turniejowej dały się zapamiętać za sprawą bodaj najsłynniejszego karnego w historii – w 1976 r. jedenastkę decydującą o mistrzostwie drużyny czechosłowackiej Antonín Panenka wykonał w sposób podstępny, bezczelny i szalony zarazem, kopiąc piłkę delikatnie w sam środek bramki. Golkiper rywali dał się nabrać, a ten rodzaj rosyjskiej ruletki został ochrzczony od nazwiska pierwszego strzelca. „Panenka” stanowi skrajnie ryzykowny wybór, na który decydują się tylko najwięksi kozacy o stalowych nerwach (powtórzył go np. w 2012 r. Andrea Pirlo, decydując o awansie Włochów do półfinału imprezy). Widziałem w życiu parę nieudanych „panenek” i przyznam, że trudno bardziej się zbłaźnić, niż podając piłkę do koszyczka bramkarzowi, który zastygł w bezruchu. 

Wszystkie późniejsze turnieje już pamiętam osobiście z transmisji telewizyjnych, jeden zaś mecz udało mi się obejrzeć na żywo. W 1980 r. finał załatwił Horst Hrubesch, dzisiejszy trener piłkarskiej reprezentacji Niemek, jeden z najlepiej w historii grających głową. Z eliminacji 1984 r. pamiętam zdumiewającą nieporadność kadry Piechniczka, która w kolejnych meczach traciła punkty po golach samobójczych, z turnieju zaś czarodzieja Platiniego, fenomenalny finał Francji z Portugalią i… pierwszy w dzieciństwie przypływ nienawiści do władzy ludowej, kiedy zamiast meczu Danii z Jugosławią transmitowano na żywo przemówienie jakiegoś aparatczyka podczas plenum KC. 

Rok 1988 to turniej legendarnego tria van Basten-Gullit-Rijkaard, które potem przez lata przyczyniało się do hegemonii AC Milan, no i niezapomniany wolej van Bastena na zakończenie. 1992 to pierwszy z piłkarskich cudów, które wbrew logice i hierarchiom przytrafiają się na mistrzostwach Europy – zwycięstwo drużyny, która do finałów nawet się nie zakwalifikowała. Duńczycy wezwani „z plaży” w trybie awaryjnym za wykluczoną Jugosławię, roztrenowani i wyluzowani, zupełnie pozbawieni presji, zaczęli zgodnie z planem od remisu i porażki, ale kiedy już weszli w turniej, zdobyli sensacyjne złoto. I pomyśleć, że wygrali bez swojego najlepszego piłkarza, Michaela Laudrupa, wówczas gwiazdy Barcelony, który postanowił zostać na wakacjach, bojąc się, że kadra i tak tylko się ośmieszy. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.