Felietony
Babka dochodzi
Znajomi martwią się, bo jestem po pięćdziesiątce, a kryzys wieku wciąż mnie omija. Chwalą się, że przestali sypiać z rówieśnicami łykającymi hormony na ataki gorąca i stosującymi preparaty na suchość pochwy, a zaczęli podrywać piękne 20-letnie. Kiedy używam do tłumaczeń metafory enologicznej i mówię, że chłeptanie vinho verde jest niczym wobec zmysłowej przygody z dojrzałym burgundem, twierdzą, że się snobuję. Ja do nich, że się starzeję, więc chociaż stałe uczucie mnie odmładza. Oni mówią, że powinienem brać leki na tę swoją demiseksualność. Biorę na nadciśnienie i depresję, już i tak ledwie się to mieści w kosmetyczce, przypominającej przenośną apteczkę.
Z kilkoma wieloletnimi przyjaciółmi zerwałem stosunki, bo nie chciałem udawać przed ich żonami, że nic nie wiem o młodocianych kochankach. Innym wystarczyło dać lekko w mordę, żeby przestali przekonywać, że seks po pięćdziesiątce nie jest obrzydliwy wyłącznie, jeśli ta pięćdziesiątka nie została przekroczona obustronnie. Twierdzili bowiem, że puma ze studenciakiem – OK, poddziadziały Casanova z maturzystką też jak najbardziej, ale dwoje w łóżku z PESEL-em wczesnogierkowskim to już body horror.
W zeszłym tygodniu seksualność pań po menopauzie zdominowała media społecznościowe za sprawą performance’u Beaty Kozidrak i kinowej premiery rewelacyjnej „Substancji”
Wyposażenie kulturowe
Duda, już nie potrafię pisać „prezydent Duda”, nie daję rady, wybierał się spotkać z Trumpem w tzw. Amerykańskiej Częstochowie, sanktuarium w pobliżu Doylestown w Pensylwanii, czyli udzielić mu wsparcia w stanie, w którym mieszka 800 tys. Polaków. A Pensylwania najważniejsza w amerykańskich wyborach. W tym samym czasie Beata Kempa, najpiękniejsza i najmądrzejsza w PiS, stała się doradcą Dudy. To, co chciał zrobić, pachnie zdradą, Trump zdaje się być na pasku Rosji. Ale nie, Duda nagle dostał czarną polewkę – Trump się z nim nie spotkał; nawet z Kempą Duda okazał się za mało powabny. Ale chwali się: „Trump to mój wielki przyjaciel”. Rzeczywiście jest między nimi powinowactwo duchowe.
Co do zdrady, Kaczyński maniacko powtarza, że rząd i Tusk to agentura trochę niemiecka, a trochę rosyjska – więc zdrajcy. Żyjemy w strasznym czasie i w strasznym kraju rządzonym przez zdrajców, których popierają miliony Polaków, gdy za naszą granicą wojna. I jest nowy ulubiony zwrot prezesa: „wyposażenie kulturowe”. Tusk i my wszyscy, jego zwolennicy, mamy wadliwe „wyposażenie kulturowe”, jesteśmy
Czekanie na Brutusa
Jak pamiętacie, na okładce poprzedniego numeru było zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego. Z tytułem „Robił, co chciał. Państwo Kaczyńskiego”. Tekst szykowany był na kongres PiS, który miał się odbyć w minioną sobotę. Miał się odbyć i aż do środy prezes potwierdzał, że się odbędzie. Zapowiadała się ogromna wpadka, bo kto w czasie powodzi robi takie imprezy? Tylko ktoś oderwany od realnego życia. Na szczęście dla tej formacji jacyś przytomniejsi politycy wybili prezesowi ten pomysł z głowy. Media i widzowie stracili okazję przyjrzenia się, jak ubożuchne programowo i skromne myślowo jest najbliższe otoczenie Kaczyńskiego. To, które sam sobie dobrał. Eliminując wszystkich, którzy wyrastali powyżej pisowskiej murawy.
Sytuacja w PiS jest mało klarowna. Możliwe są nawet najbardziej zaskakujące rozwiązania. Prezes kolejnymi publicznymi występami potwierdza, że żyje w świecie, który ma coraz mniej wspólnego z tym rzeczywistym. A jego najbliższe otoczenie udaje, że tego nie widzi. Wszystko jednak ma swój koniec. Zwłaszcza w polityce, gdzie lojalność jest na końcu przestrzeganych zasad. Mając w ręku wszystkie instrumenty władzy, można ją utracić. Historia pełna jest nazwisk satrapów, dyktatorów i dożywotnich władców, którzy władzę stracili.
To na szczęście nie jest nasz problem. Zobaczymy, kto w tym gronie okaże się Brutusem. Czas nagli, w szeregach PiS widać coraz więcej kandydatów do rozmowy z prokuratorem. A to przecież skromny początek rozliczeń, które nieuchronnie czekają najbliższe otoczenie Kaczyńskiego. I jego samego. Osobista odpowiedzialność prezesa za wiele afer jest tak oczywista, że do odbudowy praworządności w Polsce taki proces jest niezbędny. Bo prawdziwe prawo i prawdziwa sprawiedliwość zatriumfują dopiero wtedy, gdy ukarani zostaną organizatorzy i przywódcy przestępczego systemu.
Dotyczy to również Zbigniewa Ziobry. Jeśli jest na tyle zdrowy, że może udzielać długich wywiadów mediom dojnej zmiany, to nie ma powodów, by unikał sejmowej komisji śledczej. Przykładów aresztowań ludzi starych i chorych za rządów Ziobry było wiele. Choćby opisany przez nas przypadek 78-letniej adwokat Aliny Dłużewskiej, którą dwa lata trzymano w areszcie i torturowano. Nie mam wątpliwości, że tacy bezwzględni wobec swoich przeciwników politycy jak Zbigniew Ziobro zrobią wszystko, by uniknąć odpowiedzialności. Boją się kar i więzienia.
W życiu jednak za wszystko trzeba płacić. Choroba nie gwarantuje bezkarności.
Pogromik w Żyrardowie a fortepian Paderewskiego
Sprawy na pozór odległe, rozdzielne łączą się jednak, wpływają na siebie, niekiedy się umożliwiają, do siebie prowadzą, są swoimi konsekwencjami.
Mamy oto przypadkowo ujawnioną aferkę, może tylko wpadkę niekompetencyjną (co nie dziwi) prof. Jana Żaryna, byłego dyrektora Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, instytucji kultury (???) powołanej za poprzedniej władzy przez ministra Glińskiego do studiów nad historią ruchu narodowego, konserwatywnego i chrześcijańsko-demokratycznego. Żaryn dyrektorem został bez konkursu. Fundusze płynęły niczym Bóbr podczas powodzi. Instytut w latach 2021-2023 rozdysponował 102 mln zł w ramach Funduszu Patriotycznego. Raport NIK dowodzi, że 14,3 mln zł wydano nieprawidłowo. Tamtego instytutu już nie ma, nowa władza przemianowała go na Instytut Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza.
Poprzedni szef, kiedy jeszcze tej placówce żarynował, dokonał w Szwajcarii głośnego zakupu „pamiątek po Paderewskim”, wśród których miał być fortepian. Na jego zakup od prywatnej osoby wydano ok. 300 tys. zł. Gdy do nowego dyrektora, prof. Adama Leszczyńskiego, zgłosiła się dyrekcja Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, która chciała przejąć instrument w wieloletni depozyt, podjęto próbę uporządkowania dokumentów dotyczących fortepianu. Wówczas okazało się, że nie ma żadnych dowodów na to, by Paderewski miał z nim cokolwiek wspólnego,
Tryptyk rosyjski II. O fanatyzmie
Czy poparcie dla Ukrainy musi się łączyć z rusofobią? Wydawnictwo Filtry postanowiło opublikować przekład powieści „Ziemia” Michaiła Jelizarowa, ale okazało się, że autor, „dociskany pytaniami przez polskich dziennikarzy”, odpowiedział mejlowo, „że popiera Rosję”. Rzeczywiście niesłychane: rosyjski pisarz popiera Rosję! No to wydawnictwo musiało oświadczyć: „Nie pozostaje nam nic innego, jak wycofać się z publikacji jego powieści, niezależnie od tego, co sądzimy o jej wymowie, wartości literackiej i niezależnie od olbrzymich finansowych strat”.
„Niezależnie od wartości literackiej”… A jednak wybitny rusycysta, prof. Grzegorz Przebinda, zgodził się z decyzją Filtrów, a na jej poparcie przywołał inne jeszcze antyukraińskie sądy Jelizarowa. Tymczasem są to poglądy typowe dla Rosjan, dla których emancypacja Ukrainy jest czymś nie tylko nieakceptowalnym, lecz także niepojętym i niewyobrażalnym. Ale przede wszystkim: te poglądy nie pochodzą z „Ziemi”! Przebinda jest jednak radykalny – proponuje zapis na nazwisko: „Ja bym też dzisiaj Jelizarowa zdecydowanie nie wydawał, (…) jest bowiem za tę wojnę naprawdę bezpośrednio odpowiedzialny, podobnie jak grupa innych pisarzy putinowskiej Rosji – z Prilepinem, Łukianienką i Prochanowem na czele” („Gazeta Wyborcza” z 17 sierpnia). O „Ziemi” nadal nie mówi ani słowa.
A oto Szczepan Twardoch. Na „bardzo uprzejmą” prośbę jakiegoś Rosjanina o zgodę na przekład jego „Króla” odpyskowuje: „O tłumaczeniach porozmawiamy, kiedy już Rosja nie będzie strzelać do moich przyjaciółek Iskanderami, a wszyscy rosyjscy żołnierze opuszczą Ukrainę, czy to żywi, czy to jako gruz 200” (cytuję za „Gazetą Wyborczą” z 26 sierpnia). Obrażanie Rosjan – to, widać, polski (śląski?) patriotyczny obowiązek.
A co my możemy zrobić?
Zacznę od osobistego wspomnienia. Lata 60. i kolonie dla dzieci w okolicach Stronia Śląskiego. Nie tak to przecież odległy okres, gdy dzieci ze Śląska jeździły w czasie wakacji na kolonie. Na koszt zakładów pracy, w których zatrudnieni byli ich rodzice. Mój ojciec pracował w chorzowskim Konstalu, znanym z produkcji tramwajów, więc przez kilka lat z gromadą dzieciaków spędzaliśmy w Kotlinie Kłodzkiej po kilka tygodni.
Kolonii dla dzieci z uboższych rodzin już nie ma. I Stronia Śląskiego prawie nie ma. Czy się odrodzi i kiedy? Znając jego mieszkańców, wierzę, że niedługo zobaczymy, jak Stronie Śląskie wraca do życia. Podobnie jak setki miejscowości, które spustoszył żywioł.
By jednak tak się stało, potrzebne są ogromna pomoc ze strony państwa i solidarne wsparcie ludzi dobrej woli. Zrozpaczeni utratą dachu nad głową i często dorobku całego życia powodzianie czekają na każdy gest solidarności. I pomoc. Wszelką. Potrzeby są ogromne, ale po pierwszych reakcjach na tę tragedię można być pewnym, że pomoc ze strony państwa i współobywateli osiągnie niespotykaną skalę. Żołnierze, strażacy, ochotnicy, często ryzykując życiem i zdrowiem, potwierdzili, że w sytuacjach alarmowych można liczyć na ich sprawność i ofiarność. Jadą też konwoje z darami. Liczy się czas. A w perspektywie mądra odbudowa. Żywioł, który spustoszył te obszary, może się powtarzać. Dlatego, jeśli kogoś po raz trzeci zalało, naprawdę nie ma co ryzykować kolejnej katastrofy.
Kataklizm o takiej skali jest sprawdzianem dla rządu i samorządowców. Z jednej strony mamy wielkie dramaty i zrozpaczonych ludzi, a z drugiej polityków, którzy nawet na takiej tragedii chcą coś ugrać. Należę do tych, którzy doceniają działania premiera Tuska i jego najbliższych współpracowników. Determinacja i sprawność tej ekipy zasługują na uznanie. Choć do finału ciągle daleko, to, co jest za nami, mogło wyglądać o wiele gorzej. Każdy ma w tej sprawie swój rozum i widzi, co i jak jest robione.
Zniszczenia są niewyobrażalne, ale wszystko, co materialne, można odbudować. O wiele trudniej przyjdzie powodzianom poradzić sobie z traumą po utracie dorobku życia. Szczególną uwagą i troską musimy otoczyć dzieci z rejonów dotkniętych katastrofą. Dziękując tym, którzy ratowali ludzi i mienie, spróbujmy pomyśleć, co my możemy zrobić. Na miarę naszych możliwości. A może nawet choć trochę więcej.
Naświetlania
Późne lato okazało się czasem triumfów Grzegorza Bogdała, co mi sprawia olbrzymią radość z kilku przyczyn, nade wszystko zaś z tej, że prestiżowe nagrody dla jego książki „Idzie tu wielki chłopak” przyznane zostały na pohybel rynkowym trendom i wydawniczym fetyszom. Gdynię i Gombrowicza w odstępie kilkunastu dni skasował autor od początku swojej kariery literackiej wierny krótkim formom, szlifujący swój talent w opowiadaniach, przygodnie zaś oddający się scenariopisarstwu krótkometrażowych fabuł. Bogdał na wielką narrację nawet nie próbuje się zamachnąć, nie boi się, że powieść może się nie powieść, nie stroni od urywania swoich historii właśnie wtedy, gdy czytelnik mógłby oczekiwać jakiejś puenty, pomocnej w ochędożeniu tej niesamowitej prozy. Bawi się Bogdał chronologią wydarzeń, myli tropy, wprowadza postacie na pozór dziwaczne lub niemal wprost obłąkane, by rychło wyjawić, że to zwykli ludzie uwikłani w niezwykłe rodzinne psychomachie. Jeśli kto nałogowo poszukuje „czułej narracji”, i tu ją znajdzie, zwłaszcza w opisie relacji ojciec-syn. Fantastyczny zbiór, wart wszelkich laurów i długich namysłów – ta proza, choć niewielka objętościowo, rozrasta się w lekturze.
Tymczasem oficyny wydawnicze wciąż wołają o powieść, próbują powieści na autorach wprost wymuszać, kuszą zaliczkami i pilnymi terminami publikacji, a kiedy otrzymują dzieło gatunkowo nieoczywiste, jak choćby w przypadku książki „Łakome” Małgorzaty Lebdy, faworytki tegorocznego finału Nike, walą na okładce słowo powieść pod tytułem, no bo przecież, gdyby tych wątpliwości nie rozwiano, ktoś mógłby pomyśleć, że to proza poetycka albo, co gorsza, poemat prozą i wtedy na nic promocyjne starania. Wilczy głód wielkiej narracji wciąż zieje z gardeł prezesów i dyrektorów oficyn, książki mają być bezczelnie opasłe, jeśli już trzeba wydawać tę nieszczęsną prozę, niechże będzie linearna, epicka, a gdyby jeszcze dało się ją umaić fotografiami na wkładce kredowej, to już w ogóle będzie cacy. Grube grzbiety prędzej wypełniają półki, ludzie nie lubią ciemnych szczelin między woluminami, kiedy zapraszają kogo w gości, chcą mieć równiutko od brzegu do brzegu regał zapchany, wolą tomy od tomików, chude książki są jak chude łydki, nie ma czym się puszyć ani prężyć, dawajcie „Księgi Jakubowe”, „Łaskawe”, „Moją walkę” i takiego np. nowego Witkowskiego, a już się półkowe horror vacui uśmierzy.
Dwa teksty w „Polityce”
W jednym z ostatnich numerów „Polityki” sąsiadują ze sobą dwa teksty: „Tak IPN prześladował rektora UJ. Nie dał mu spokoju nawet po śmierci” i „Taktyka i matematyka generała drapieżnika”. Pierwszy tekst jest autorstwa Joanny Podgórskiej, drugi – Marka Świerczyńskiego.
Z pozoru nie mają one nic wspólnego. Ten pierwszy jest o prześladowanym przez Instytut Pamięci Narodowej prof. Franciszku Ziejce, rektorze najstarszego polskiego uniwersytetu, drugi – o nowym głównodowodzącym armii ukraińskiej. A jednak coś je łączy. Przypadkowe, jak sądzę, zamieszczenie w jednym numerze tygodnika akurat tych dwóch tekstów pokazuje, jak szkodliwą i, co tu dużo mówić, głupią instytucją jest IPN. To samo odnosi się do idei lustracji.
Powszechnie szanowany, zasłużony dla polskiej nauki i kultury prof. Ziejka, zanim sąd oczyścił go z zarzutów lustracyjnych, został przez IPN dosłownie zaszczuty. Inna rzecz, że zatrudnione w tej instytucji prawnicze i historyczne miernoty znalazły w owym szczuciu sojuszników w uniwersyteckim środowisku naukowym. I do tego ostatniego miałbym nawet większe pretensje niż do etatowych, zawodowych zaszczuwaczy z IPN. Bo o ile ci ostatni robili to, co robili, w ramach etatu, na miarę swoich kompetencji i możliwości intelektualnych, o tyle ci z uniwersytetu sekundowali im wyłącznie z podłości, zawiści, osobistej niechęci i politycznego zacietrzewienia, a więc z najobrzydliwszych pobudek.
A co do tego ma ów „drapieżnik”, gen. Ołeksandr Syrski?
Pomocoza
Jest samopomoc pięknym, godnym uznania i naśladowania odruchem społecznym, wydobywa z naszych egoistycznych natur ten inny wymiar, gdzie bliźni są równie ważni albo nawet chwilowo ważniejsi. Nagle się dzielimy, znajdujemy czas, którego nie ma, wykrzesujemy energię, by działać nie w swoim interesie, myśl szybuje w stronę tych, których nie znamy i nigdy nie będzie nam dane ich zobaczyć. Powody uruchomienia się tej niezwykłej ludzkiej aktywności, solidarności, a nawet poświęcenia bywają różne – najczęściej są to takie czy inne klęski, wypadki, wydarzenia nieprzewidywalne, dramatyczne.
Oglądamy właśnie (albo i w niej uczestniczymy) wzbierającą falę organizowanej oddolnie pomocy ofiarom powodzi na Dolnym Śląsku i wszędzie tam, gdzie żywioł dokonał spustoszeń. Ludzie skrzykują się w mediach społecznościowych (jedna z nielicznych zalet ich istnienia), kupują, wynajdują, znoszą – kto inny te rzeczy zawiezie, dostarczy. Te inicjatywy są niepoliczalne, mnożą się, tworzą niekontrolowaną epopeję pomagania. W tej pierwszej odsłonie pomoc zapewne zostanie anonimowa, taki odruch serca nie wymaga dyplomów czy uznania. Potem nadchodzi etap kolejny – uruchamiają się działania na rzecz, w tym imprezy, aukcje, inne pomysły na zasilenie finansowe dotkniętych dramatem powodziowym. Ten odruch społeczny mamy przepracowany pod hasłem Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, z kilkoma dekadami historii działań. I w tej aktualnej pomocy WOŚP już się pojawia (40 mln zł zadeklarowanego wsparcia plus zorganizowana zbiórka pieniędzy).
Tu jednak chcę się zastanowić krytycznie nad tym zjawiskiem. To, że taka niemal instynktowna reakcja się pojawia, mówi nam wiele o istotnych aspektach życia społecznego i politycznego. Ludzie „biorą” pomoc w swoje ręce, bo raczej nie liczą na to, że nadejdzie skądinąd albo w wystarczającej formie. To znaczy, że coś nie działa i pospolite ruszenie automatycznie ma tę lukę wypełnić. Co zatem nie działa i dlaczego? No cóż, oglądamy tu na żywo recenzje i ocenę funkcjonowania państwa. Wielkiego organizmu społecznego, który ma nam zapewnić godne, zdrowe, bezpieczne warunki codziennego życia. O tym, że tak nie postrzegamy państwa, świadczy właśnie samoistnie uruchamiana energia samopomocy.
Lis o wilczych oczach
„Oni jedzą psy, należące do ludzi, którzy tam mieszkają. Jedzą koty”, postraszył podczas debaty prezydenckiej Donald Trump, oskarżając w ten sposób imigrantów z Haiti, że zjadą Amerykanom zwierzęta domowe. Bardzo cenne słowa, kolejny dowód, że to osioł i paranoik. Ale przecież to zupełnie w stylu banialuk prezesa, że imigranci roznoszą zarazki i gwałcą kobiety. Kamala Harris dobrze wypadła w tej debacie, rośnie nadzieja, że zostanie prezydentem – jakoś mi jednak trudno napisać: prezydentką.
Tego samego dnia kolejna dobra wiadomość: Ryszard Czarnecki zatrzymany na lotnisku przez CBA. Naczelny lizus Rzeczypospolitej, pieczeniarz, pączek w pisowskim maśle. A wracając do prezesa, martwię się o niego, taki ważny człowiek, a bierze udział w chuligańskich przepychankach pod pomnikiem smoleńskim; siłowanie się, duszenie, przypominało to starożytną rzeźbę Grupa Laokoona. Ów „spisek smoleński” jest czymś niesłychanym, przynajmniej w Europie, w Wenezueli by to uszło.