Wojciech Kuczok
Osierocenie
Co najmniej przez pół wieku nie mogłem sobie tego wyobrazić. Przez kilka dekad bałem się, że po śmierci matki i ja umrę z rozpaczy, w najlepszym razie odejdę od zmysłów – bałem się więc raczej o siebie niż wizji świata bez niej. Jako znerwicowane dziecko surowego ojca i nadopiekuńczej matki długo pozostawałem w niejakim uzależnieniu od rodzicielki, potem niefortunnie przenosiłem je na kolejne partnerki i żony, przeżywałem żałoby porozstaniowe, poharatany emocjonalnie, ale z każdą taką katastrofą coraz dojrzalszy, coraz bardziej uodporniony. Odnoszę wrażenie, że matka żyła, dopóki nie nabrała pewności, że sobie bez niej poradzę. W ostatnich latach świadkowała moim upadkom i widziała, jak sobie z nimi radzę, raczej ukrywając przed nią zmartwienia, niż ją nimi obciążając. Gasła przez kilka miesięcy profesjonalnie zaopiekowana w buczkowickiej Willi Seniora, którą niniejszym polecam wszystkim, którzy w okolicy podbeskidzkiej znajdą się kiedyś w nagłej potrzebie znalezienia ośrodka dla swoich bliskich.
Na pytanie, czy można się przygotować na śmierć własnego rodzica, odpowiadam trzeźwo: zdecydowanie tak, nie bez przyczyny w suplikacji katolicy błagają o to, by Bóg ich uchronił przed śmiercią nagłą i niespodziewaną – błagają niejako w imieniu przyszłych żałobników. Śmierć matki nie spadła na mnie znienacka, toteż i nie przygniotła – ostatnie miesiące były czasem czuwania i żegnania, a także oswajania z myślą, którą dotąd przez całe życie się przepędzało.
Na pocieszenie zalęknionych, którzy tę ponurą chwilę mają jeszcze przed sobą – nie umarłem z nią, nie postradałem rozumu, śmierć matki zdaje się być domknięciem dorastania, a przepracowanie tej żałoby ostatnim szczeblem dojrzewania, bez względu na wiek, w którym nas to spotyka. Mnie szczęśliwie dotknęło późno, mama przeżyła 88 lat, wśród licznych kondolencji znalazłem tę Marii Konwickiej, którą pozwolę sobie zacytować: „88 – tak jak mój ojciec. Znak nieskończoności, jeżeli cyfry położyć horyzontalnie. Dobry znak. Wiem, że dla żyjących to żadne pocieszenie, ale ja wierzę w Dalszą Podróż”.
Wybawienie od przewlekłej mizoginii
Eryś może i byłby się zerwał na równe nogi ku Żylicy, by zmyć w rzece cały ten zgiełk żądz zgubnych; może i byłby zachował się intuicyjnie wedle tajnych instruktaży, dzięki którym panowie obleśnicy, gdy przyszła im ochota, chadzali na huldry (można było z demonkami sobie pozwolić na najdziksze swawole, byle w oczy im nie spojrzeć), ale miał w sobie jeszcze świeże odrzucenie Ali Markówny, sądowy zakaz zbliżania. I tak mu się dobrze zrobiło w tej nagłej a niespodziewanej bliskości, tak mu się czule zaległo biodro w biodro z tą kobiecą postacią specjalnie dla niego przybraną przez leśne dziwadło, że przegapił moment na ucieczkę.
Przyjrzał się Eryś baczniej huldrze, w jej oczach się przejrzał i przepadł, bo ona, jak to niemowa, spojrzenie miała wymowne: „Jestem już stara, kora mi się marszczy, konary mi usychają”, patrzyła do niego, „Jesteś moją ostatnią szansą na lepsze życie”, dopatrzała błagalnie. „Kochaj mnie” – to ostatnie wyspojrzała w trybie rozkazu-zaklęcia.
Eryś kręcił głową, ale odmowy w gardle mu stanęły. No bo cóż miał odpowiedzieć, kiedy jeszcze mu zimne słowa sztylety Ali po głowie się obijały („To nawet nie był oenes”), a teraz miałby je sam powtórzyć tej istocie? Uszła prześladowcom zza morza, nie miała sił wędrować dalej. „Weź mnie ze sobą”, mówiła do niego w języku swoich spojrzeń tak donośnie, że się nie mógł sprzeciwić. No i przecież zamiast w śmierć pochopną wpadł w jej sieć sprężystą, był jej winien swoje życie. „Żaden to cyrograf”, myślał sobie, patrząc na tę krasawicę. „Mogło być gorzej”, myślał dalej, spoglądając na jej kształtność pierwszorzędną. Huldry bowiem przepoczwarzały się na podobieństwo summy wszystkich fantazmatów nordyckich chłopów, zatem i ta była urody, by tak rzec, niedyskretnej. Jeśliby szukać w niej jakichś uchybień, jeśli kto zachwycić się potrafi dopiero wtedy, gdy znajdzie jakąś zadrę w doskonałości, miałby tu niejaki kłopot, mężczyźni Północy bowiem wymyślili sobie taki ideał: wysokopienna blondyna, zwierzęco wierna i niema. Nie ma takich kobiet, w zakutych łbach wikingów się wydumały, potem przetrwały w wizerunkach komiksowych heroin, ale Eryś, Głupi Eryś, który na pierwszej swojej przygodzie miłosnej z Alą potłukł się boleśnie, zaiste nie mógł narzekać – to huldrze wybawienie być może uchroniło go od przewlekłej a mstliwej mizoginii, zwanej tu i ówdzie incelstwem. Skinął więc głową, co wystarczyło huldrze za ludzkie „i że cię nie opuszczę”, bo rzuciła mu się w ramiona, a potem odtańczyła swoją radość w diabelskim pląsie, aż zaczęła się kręcić, wirować po derwiszowsku coraz to szybciej, póki nie oderwał się jej ogon i nie uleciał gdzieś między buki jak zrzut jeleni. Wtedy dopiero stanęła w uniesieniu, zdyszana i uczłowieczona, już nie pani leśna, tylko Erysiowa.
Delirio amoroso
Narty mu się wypięły, jedna pociągnęła w jar, druga się zakleszczyła między konarami. Powinien był Eryś w najlepszym razie nieprzytomny leżeć, w najgorszym martwy, z karkiem złamanym, tymczasem nawet ojla nie miała mu z czego wyskoczyć, choć w buczysko mierzył w pozycji zjazdowej z głową pochyloną.
Siedział tak i przyglądał się bukowi, jego korzeniom, co oplotły omszałe kamole, dziupli głębokiej a dziwnej, bo nie wydrążonej dziobem ani próchnicą, tylko wyrośniętej razem z pniem. A i jeden z korzeni odrósł tak dziwacznie, że stworzył nieckę, w której się zbierała deszczówka. Napił się Eryś wody z buczyska, gębę sobie opłukał, drzewu przyjrzał i wciąż nie mógł pojąć, jakim cudem się nie rozbił. Dopiero kiedy promień się przebił przez korony i błysnął, zauważył sieć łowną rozpiętą na wejściu do dziupli. Nici przędnej o takiej mocy nie wytworzyłby żaden pająk, Eryś, choć głupi, znał się na rzeczy, a nawet na rzeczach, o których się nie śniło filozofom (choć śpią ci miglance więcej niż zwykli śmiertelnicy).
Gdyby pozostać przy twardym realizmie, przygrzmociłby Eryś w buka, srogi zawód miłosny przypłacając, lecz przecież delirio amoroso wytrąca człowieka z równowagi. To gorączka krwotoczna duszy, zaburzenie postrzegania wielkiego kalibru, płomień od lędźwi rozpościerający się ku zmysłom. I oto następuje radykalna zmiana konwencji: w dziupli coś się poruszyło, zajęczało i westchnęło. I byłby Eryś przysiągł, że zanim stanęło przed nim dziewczę – w może dość wymiętym, może i nieco poplamionym kabotku, ale dorodność i słuszność biustowną opinającym – że zanim stanęła przed nim kobita źrała i obfita, lecz wciąż jeszcze dziewucha nie baba, dałby rękę sobie uciąć, że nie z guni się wyswobodziła, a z sierści. Że z drzewa wyłaziła jeszcze jako zwierzyna i dopiero w świetle dziennym tak skobieciała w mgnieniu oka.
Wytrącony z wiedzy
Gdybyż Eryś tyle chociaż zrozumiał, że trza mu iść precki, bo miłości z tego nie bedzie… Ale stał tak z bukietem wyciągniętym przed siebie i mierzył nim w Alę jak wyciągniętą szpadą. („to było przemocowe, wysoki sądzie, jak można komuś tak w miejscu publicznym kwiaty wciskać i to wbrew jego woli”).
– Ale jak to tak… Przecież… Jeszcze wczoraj… Kochanie…
– To nawet nie był oenes, a efwube* z tobą, no sorki, niekoniecznie.
Ech, gdybyż Eryś od razu zrozumiał, że choć im się dopiero co członki splatały, języki im się nigdy spleść nie mogą. Ala do niego w te słowa defniująco-pożegnalne, a Eryś („zaszedł jej drogę, wysoki sądzie, i dalej bredził coś o miłości, chociaż wyraźnie sobie nie życzyła jego dalszej obecności, prosiła nawet osoby trzecie o interwencję”). Głupi Eryś najgłupszy był bowiem w kwestii zwanej damsko-męską – tak jak nadążał za nowymi teoriami gleboznawczymi, tak zapóźniony był w rozwoju dyskursu niegdyś zwanego miłosnym. A że wpadł w pułapkę feromonową niczym kornik drukarz i nie miał siły się wydostać, to wydostano go siłą („no, wytłumaczyłem mu na prośbę pokrzywdzonej, żeby się oddalił, ale, wysoki sądzie, on nie chciał słuchać, tośmy go z kolegą przesunęli na bok, tak delikatnie, bo pokrzywdzona brzydzi się przemocą, prosiła, żeby nie robić afery”).
– Chcę, żebyś dał mi spokój, czego nie rozumiesz?! Idź sobie!
*ONS – z ang. one night stand, przygoda na jedną noc.
FWB – z ang. friend with benefits, związek koleżeński oparty na seksie.
Wykoleiły się rzeczy Erysiowi
Zawroty serca, palpitacje głowy, splątanie myśli, oddech niemiarowy, zapał nieznany i krok rozchwiany – już nie stąpał twardo Eryś, bo stracił zmysły od tego kompociku u Ali. Nie zmierzał z inżynierską pewnością ku swoim zadaniom, nie kroczył ku wyznaczonym celom, bo się rozmarzył, a to niezdrowo bardzo. Suchy Karol twierdził, że póki człowiek ma cele zamiast marzeń, idzie w dobrą stronę, ale jak zacznie rozmyślać, czy by nie spróbować sięgnąć niemożliwego, kiedy przechodzi w tryb przypuszczający, wstępuje w niego smętek i z wolna, lecz skutecznie rujnuje sobie życie.
Wykoleiły się rzeczy Erysiowi, jeszcze mu machała z okna Ala na pożegnanie, jeszcze mu Bestyja złorzeczyła tak zajadle, jak się do niego łasiła w zomcysku, jeszcze Eryś pachniał cudzym potem błogim, a już nie wiedział, gdzie się podziać. Wieś, spozierając ku niemu ukradkiem, widziała, że inżynier Eryk z powrotem przemieniony został w głupiego Erysia. Bądź tu mądry, jak cię dziewczyna przeflancuje znienacka, a potem, kiedyś już jej chciał zacząć opowiadać wszystko wszędzie naraz, zachwytami się dzielić, może i życiem od razu, wypycha cię z sypialni, potem z domu, bo jej się przypomniało, że tatko wyjechał tylko na chwilę, a ona ma niedługo próbę taneczną. No i w ogóle nie wie, co w nią wstąpiło, niech Eryś nie myśli, że ona tak zawsze z każdym łatwo, niech Eryś idzie ku swoim, a jutro przyjdzie na występ do amfiteatru, to się potem zobaczą.
Żelazny glejt inżyniera
Do lasu (odc. 3)
Wieś od wieku wieków spiskowała przeciwko drzewom, porykiwała piłami, ryła holwegi od wycinek, leśniczych kupowała albo omijała chyłkiem – wciąż wyżej i głębiej się pięły wyręby. Panoramę, znaną Suchemu Karolowi, odkąd sięgał pamięcią – obraz zielonowłochatych pagórów między Malinowską a Skalitem – zaczęły przecinać pasy poręb, jakby się jaki fryzjer zagapił i przejechał maszynką do skóry raz i drugi, i trzeci; lasy dotąd zwarte i oporne wichurom padały od niespodzianych podmuchów, bo wiatr miał się gdzie rozpędzać na karczowiskach.
Łysiały góry, jak i Suchy łysiał, zmieniały się i starzały na jego podobieństwo. Karol biadał nad losem lasu, a Eryś go badał, przyjeżdżając w każdej chwili wolnej od zajęć na akademii, gdzie na medycynie roślin się kształcił, aby uzyskać stopień inżyniera ku konsternacji wszystkich we wsi. No bo żeby jeszcze studia skończył jakieś głupie jak on sam, jakieś kulturoznawstwo chociażby, do niczego nieprzydatne. Gdyby tak darmo zjadał rozumy pozorne i wykształcił się, dajmy na to, na nikomu niepotrzebnego magistra socjologii lub jeszcze bardziej zbędnego, a wręcz szkodliwego, dyplomowanego filozofa – nikt by się na jego tytuł naukowy nabrać nie dał. Ale inżynier ma brzmienie męskie, ścisłe, dźwięczy jak glejt żelazny i uzbraja w autorytet, z którego pokpiwać już nie tak łatwo. Inżynierowie robotę zawsze znajdą, z inżynierami to się wódkę pije, a nie po nią posyła, nie ma głupich inżynierów na tym świecie, krok inżynierski jest dumny i niezachwiany.
Mieszczuszek wiejski
DO LASU (odc. 2)
Eryś miał się uczyć, dużo uczyć, do żadnych robót przydomowych go nie zmuszano, nawet kiedy go do nich ciągnęło.
– Siedź nad książkami, ty jesteś umysłowy, tobie inne życie jest pisane – mówił ojciec Erysiowi, kiedy ten się zgłaszał do pomocy w stolarni. – Nie przychodź mi tu, bo se palca utniesz albo ci drzazga pod paznokieć wejdzie.
No i wracał Eryś ku chałupie, a jak matkę przy rąbaniu drewna chciał zastąpić, przepędzała go tak samo jak Suchy Karol. – Idźże mi stela, siekiery nie tykaj, ja se poradze. Zadanie odrób, doucz sie rachunków, poczytaj se co, synek, nie trza mi cie tu. Jakeś głodny, zaraz ci chleba nakroje, kanapki zrobie, kolacja bedzie, dopiero jak
ojciec z roboty wróci.
No i tak sobie rósł Eryś, dziecko wychuchane i wykarmione; rósł, a z nim rosły jego dwie lewe ręce, rosła też niechęć innych dzieciaków do niego, bo to ani konia zaprząc nie wyuczony, ani świni do rżnięcia nie trzymał. Ojciec do ciesiołki i stolarki go nie przysposobił, matka chowała z dala od wysiłków, a i od kuchni. Powiadali, że to taki mieszczuszek wiejski, a to gorzej jeszcze niż miejski wsiok. Nie miał lekko Eryś poza domem; im więcej się uczył, tym bardziej mieli go za głupiego.
Marek zwany podwójnym
Do lasu (odc. 1)
Głupi Eryś może i nie był taki z urodzenia, tylko za dużo się uczył. Pierwszy w klasie umiał czytać, ale się nie przyznawał, żeby nie drażnić innych, którym składanie liter szło opornie. Z rachunkami było gorzej, bo jak litery składały się w słowa, te w zdania, a zdania w opowieści, tak od cyferek myśli mu uciekały. Ile by wzorów nie wykuł na blachę, i tak potykał się w prostych działaniach, bo Eryś łatwo i chętnie się rozpraszał; mógł bezbłędnie rozwiązać równanie z dwiema niewiadomymi prawie do samego końca, by ostatecznie pomylić znak mnożenia z plusem. Chwile nieuwagi podczas lektury nie wypaczały treści, między słowami kryły się miejsca dla rozkojarzeń, zaczytany Eryś po wielekroć wysnuwał własne wątki poboczne, aby potem bezkarnie wrócić do tekstu, tymczasem matematyka wymagała bezbłędności i skupienia. Mogło to być rodzinne, bo ile by się jego ojciec nie narachował, zawsze mu brakowało pieniędzy po wypłacie, i przecież nie dlatego, żeby przepijał w drodze do domu. Ojciec Erysia, Karol, zwany Suchym, od kiedy pamiętano, zawsze się wymawiał od wypitki, kielicha nie tknął, „Mało nie lubię, a dużo nie mogę”, mówił, więc musiał kiedyś pić, lecz dawno i na osobności, bo najstarsi górale, ci o trzeźwej pamięci, mieli Karola za upartego abstynenta. Brakowało pieniędzy, bo Karol za dużo pracował – tak to już się na tym świecie porobiło, że jedni harują za psi grosz, a innym manna spada z nieba, Suchy Karol za późno dostrzegł w tym regułę. Od dziecka miał smykałkę do drewna, z byle patyka umiał wydłubać duszę, z wiekiem rozwinął talent tak, że mógłby założyć własną stolarnię, ale jak się już raz za młodu zatrudnił w zakładzie, pozostał mu wierny. Uczciwie i cierpliwie robił z drzwi, krzeseł i innych mebli dzieła sztuki, za które całą chwałę zbierał właściciel, firmujący swoim nazwiskiem wszelkie wyroby – Karol pracował sumiennie, więc nie miał czasu dorabiać na boku.
Na czas wakacji zamiast felietonów autor przygotował nowelę w odcinkach. W tym numerze premiera pierwszego.
Lekcje samotności
Trzy dni z rzędu na górskich bezdrożach i bezścieżach, potężna porcja samotności w dziczy, trafiłem na okienko doskonałe – nie dość, że pogoda jak brzytwa, to jeszcze najdłuższe dni w roku, można było wyjść z bazy nieprzyzwoicie późno. Po 40 latach intensywnej tatromanii coraz trudniej mi znaleźć rejony, do których wcześniej nie zaglądałem, ofertę znakowanych szlaków po obu stronach granicy wyczerpałem jakieś ćwierć wieku temu, taternickie klasyki powierzchniowe jako i podziemne też mi się już skończyły, bo tym, którym nie dałem rady za młodu, tym bardziej już nie podołam. Pozostały mi rewiry najdziksze, najbardziej niedostępne, oddzielone od szlakowych dolin ścieżynami, które wydeptali pasterze i myśliwi jeszcze w XIX w., potem korzystały z nich duże zwierzęta, aby łatwiej się przedrzeć przez gąszcz ku podniebnym pastwiskom.
W ostatnich dekadach srogie wiatrołomy pozawalały każdą nieuczęszczaną drożynę, parkowcy w rezerwatach piłują tylko te zawalidrogi, które im utrudniają dostęp do strażniczówek. Żeby się dostać do miejsc, o których urodzie dotąd tylko słyszałem od najbardziej zaawansowanych fanatyków Tatr, z Andrzejem Marciszem na czele (ten człowiek był na tysiącu wszystkich nazwanych wierzchołków Tatr Wysokich, niektórym dziewiczym turniczkom sam musiał nadać nazwy, bo nikomu wcześniej nie chciało się wdrapywać na kruche igły w bocznych graniach), muszę się naprzedzierać przez wysokogórski busz.
Co w trzcinie piszczy
Kiedy mieszkałem nad doliną Żylicy, bolały mnie zięby. Teraz w Cygańskim Lesie pierwiosnek budzi, zanim pierwsze auta zacharczą, no, ten to już się nie wysila muzycznie, powtarza w nieskończoność serię ćwirnięć na dwóch nutach, takie dźwiękowe zestawy szpilek, i jest to równie miłe uchu jak szczekanie pudla zostawionego samopas w mieszkaniu przez sąsiadów – uporczywe, jednostajne, monotonne.
Pojechałem na niż, żeby sobie urządzić zieloną szkołę z ptasich śpiewów, bo na drugim końcu Polski, nad wodami słodkimi inni dźwiękowi dominatorzy – wśród nich prym wiedzie mistrz techno-awangardy: trzciniak. Główny temat trochę między rechotem, piskiem i zgrzytami, jakby robot R2-D2 zagubiony na moczarach wzywał pomocy, ale między tymi frazami krótkie improwizacje, dzięki którym arie trzciniaka nie sprawiają wrażenia upierdliwie powtarzalnych, jak to jest w przypadku wszechobecnych zięb. Spływam rzeką, teraz tego brzydala łatwiej wypatrzyć, podpływając za głosem, bo wybiera do swoich wokalnych popisów czubki trzcin, na których dynda i stroszy piórka na głowie. Słyszę nagle nieco inną improwizację, moje podejrzenia wzbudza to, że ptak śpiewał w locie – nagrywam, sprawdzam, mam: rokitniczka przefrunęła mi nad kajakiem. A za chwilę słyszę wilgę, nigdy bym jej nie dojrzał, ale wiem, że gdzieś nieopodal w barwach Borussii Dortmund siedzi ten koleżka i zwiastuje deszcz.
Aplikacje telefoniczne do rozpoznawania roślin i zwierząt to spełnione marzenie mojej młodości – jeszcze dwie dekady temu chodziłem z przewodnikiem zielarskim w łapie i z mozołem oznaczałem gatunki, w dodatku tylko te najpopularniejsze, teraz wystarczy pstryknąć zdjęcie smartfonem lub, w przypadku ptaków śpiewających, zrobić kilkusekundowe nagranie i od razu wyskakuje gatunek. Wszyscy z marszu stajemy się botanikami, ornitologami, świat nagle gęstnieje od nazw i charakterystyk. Co więcej – apka botaniczna wykrywa choroby roślin i informuje, jak im zaradzić; czy dożyję takiego skanera ludzi?