Opinie
Jeszcze nie jest za późno
Wojna na Ukrainie może się zakończyć sensowniejedynie przy stole negocjacyjnym,a nie na bitewnych polach. Trzeba rozmawiać.
Lot ćmy do ognia trwa. Psują się stosunki międzynarodowe, narasta brak wzajemnego zaufania w relacjach między państwami, nasilany jest zimnowojenny amok, toczą się krwawe konflikty, których końca nie widać. Tak bynajmniej być nie musi, ale niestety jest i przez czas jakiś będzie. Jak długo, tego nie wie nikt. Dramatyzm sytuacji tkwi w tym, że w niejednym kraju bardziej wpływowe okazują się siły prące do starć niż do pokojowego dialogu, górę biorą militaryści, a nie pacyfiści, prowojenne grupy nacisku bywają silniejsze od pokojowych kręgów politycznych. Bezmyślnie lansuje się jedną z najgłupszych sentencji w dziejach: chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Otóż nie; jeśli pragnie się pokoju, do niego należy się gotować, a nie olbrzymim kosztem zbroić się po zęby, które przez innych zbrojących się mogą zostać wybite. Teraz już nawet jakiś drobny incydent może doprowadzić do wielkiej katastrofy. Ale jeszcze nie jest za późno…
Ryzykowny wyścig.
Akcja wywołuje reakcję. Od pewnego momentu nie jest już ważne, kto zaczął napinać swoje żołnierskie muskuły, oczywiście przez wszystkich określane jako obronne, a nie wojenne.
Sąd nie jest twierdzą
Piszę w imieniu dziennikarzy, którzy chcą wykonywać swoją pracę jak najlepiej: odcinanie mediów od informacji o procesach karnych szkodzi społeczeństwu.
Procesy karne są jawne. Każdy może wejść na salę rozpraw, byleby uszanował powagę miejsca i toczących się tam wydarzeń. Milcząca obecność publiczności ma służyć powszechnej edukacji, że przestępstwa nie mogą ujść bezkarnie.
Zawód reporter sądowy
Reporter sądowy jest pośrednikiem między potencjalnymi widzami a oskarżonym z jego obrońcą i orzekającymi o winie. Ma uczciwie przedstawić zarzuty i to, co się dzieje w czasie rozprawy. Nie wolno mu niczego zmyślać ani fabularyzować. Nie wolno gdybać. Stale musi mu towarzyszyć świadomość, że na sali sądowej zapadają decyzje o losach oskarżonego, który, nim zostanie skazany, jest niewinny.
Żeby spełnić te wszystkie warunki, sprawozdawca sądowy powinien być wyposażony w możliwie wszechstronną wiedzę o sprawie człowieka na ławie oskarżonych. Wiedza ta powinna pochodzić nie tylko od mecenasa, który broni klienta niezależnie od tego, czy jest przekonany o jego niewinności; obowiązkiem adwokata jest eksponowanie wszystkich okoliczności korzystnych dla oskarżonego. Nie tylko od prokuratora, który, reprezentując organy ścigania, podpisał się pod aktem oskarżenia, nie będzie więc ujawniał przed dziennikarzem swoich ewentualnych wątpliwości co do czynu podsądnego. Wreszcie nie od sędziego – świadomy swojej roli sprawozdawca nie podejdzie do składu orzekającego z pytaniem, jaki kroi się wyrok.
To są elementarne zasady i jeśli dziennikarz dopuści się tu zaniechania, zlekceważy etykę zawodową. Nie takie sytuacje mam na myśli.
Era nuklearna jest teraz
Jednym z bardziej niepokojących symptomów czasów, w których i tak niepokojów pod dostatkiem, jest epidemia luźnych rozmów na temat użycia broni nuklearnej.
James W. Carden jest dziennikarzem piszącym na temat polityki zagranicznej na łamach m.in. „The Nation”, „The Spectator”, „American Affairs”, „Los Angeles Times”. Był doradcą w amerykańskim Departamencie Stanu, ściślej w Biurze ds. Rosji.
Wybór i tłumaczenie Piotr Kimla
Artykuł Jamesa W. Cardena, którego fragmenty prezentujemy, został opublikowany w witrynie internetowej amerykańskiego think tanku Responsible Statecraft 6 czerwca. Dzień wcześniej na stronie „The Nation” ukazał się nabierający rozgłosu tekst „Niebezpieczeństwo rozszerzenia wojny na Europę Wschodnią”, którego Carden jest współautorem wraz z – goszczącą na łamach PRZEGLĄDU (27 czerwca 2022 r.) – wydawczynią „The Nation” Katriną vanden Heuvel (linki do tych i kolejnych publikacji w internecie podajemy pod artykułem).
Zarówno James Carden, jak i Katrina vanden Heuvel uważają, że Europa i Stany Zjednoczone stają przed kluczowym i brzemiennym w skutki wyborem pomiędzy wynegocjowaniem pokoju w Ukrainie a trzecią, i najprawdopodobniej ostatnią w dziejach, wojną światową. Byłaby to ostatnia wojna, gdyż nieubłaganie wiązałaby się z użyciem broni jądrowej. Carden przestrzega przed lekceważeniem gróźb Rosjan co do użycia bomby atomowej. Ich adresatem bardzo często jest Polska, co nie powinno uchodzić naszej uwadze.
W 1946 r. ukazał się wstrząsający raport Johna Herseya z Hiroszimy po wybuchu bomby atomowej (chodzi o tekst „Hiroshima” opublikowany w „New Yorkerze” 23 sierpnia 1946 r.). Przedstawiał losy ocalałych, w tym Wilhelma Kleinsorgego – niemieckiego misjonarza jezuity. Poszukując wody dla rannych, Kleinsorge natknął się na grupę ludzi, którzy przeżyli. „Było ich około dwudziestu. Wszyscy w tym samym straszliwym stanie. Ich twarze były całkowicie poparzone, oczodoły puste, płyn z roztopionych oczu spłynął po ich policzkach (gdy bomba wybuchła, musieli mieć twarze skierowane w jej stronę, należeli być może do obrony przeciwlotniczej). Ich usta tworzyły spuchnięte, zaropiałe rany, których nie mogli uchylić na tyle, by wszedł w nie dziubek imbryka”.
(…) Przez całą zimną wojnę myśl o wojnie nuklearnej była nie do przyjęcia dla następujących po sobie przywódców amerykańskich i radzieckich, co znalazło ostateczny wyraz w zapewnieniu złożonym przez sekretarza generalnego KPZR Michaiła Gorbaczowa i prezydenta USA Ronalda Reagana, że „wojny nuklearnej nie da się wygrać i nigdy nie wolno jej prowadzić”. Jednak w miarę jak zimna wojna odchodzi w zapomnienie, przywódcy amerykańscy i rosyjscy pozrywali kolejne układy zmierzające do kontroli zbrojeń (…). I jednym z bardziej niepokojących symptomów czasów, w których i tak niepokojów pod dostatkiem, jest epidemia luźnych rozmów na temat użycia broni nuklearnej.
Ostatnimi czasy to Rosjanie grzeszą bardziej. Niewykluczone jednak, że jeszcze bardziej alarmistyczny jest lekceważący ton, w jakim niektórzy amerykańscy analitycy odrzucają deklarowaną przez Putina gotowość do użycia tej broni. Jak ujął to profesor slawistyki Vladimir Goldstein, „Putin przeprowadza nuklearne manewry, Putin ostrzega gęsto zaludnione obszary Europy, Putin mówi o pójściu (Rosjan – przyp. P.K.) do nieba w wyniku nuklearnej konfrontacji („agresor musi zrozumieć, że odpowiedź jest nieunikniona, że zostanie zniszczony i że my, jako ofiary agresji, męczennicy, pójdziemy do nieba” – oto dokładna wypowiedź przywódcy rosyjskiego państwa na forum ekspertów ds. stosunków międzynarodowych w Soczi w 2018 r., która zawierała zapewnienie, że Rosja nie użyje broni nuklearnej jako pierwsza, ale odpowie zdecydowanie – przyp. P.K.)
Linki do wspomnianych w tekście artykułów:
Artykuł Jamesa W. Cardena: responsiblestatecraft.org/nuclear-threats-russia/
Artykuł Jamesa W. Cardena i Katriny vanden Heuvel: www.thenation.com/article/world/ukraine-war-settlement-negotiation/
Raport Johna Herseya z Hiroszimy: www.newyorker.com/magazine/1946/08/31/hiroshima
Artykuł Radosława Sikorskiego: www.theguardian.com/world/article/2024/may/25/poland-foreign-minister-radoslaw-sikorski-long-term-rearmament-europe
Artykuł Siergieja Karaganowa: eng.globalaffairs.ru/articles/a-difficult-but-necessary-decision/
Nasze chłopskie korzenie
Uznana filmoznawczyni Jadwiga Hučková opublikowała niedawno pracę „Od Wiertowa do Skoniecznego. »Chłopski los« według kronikarzy, pamiętnikarzy i dokumentalistów”. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że jest to kolejna pozycja potwierdzająca renesans zafascynowania tematyką chłopską w Polsce. W przypadku książki Hučkovej sprawy mają się jednak inaczej. Jest ona pokłosiem długotrwałych badań, wieloletnich zainteresowań autorki tą problematyką. Jej prace nad zagadnieniami wsi prezentowanymi w filmie dokumentalnym w XX w. w ZSRR i w Polsce trwały na tyle długo, że zbiegły się z obecną wzmożoną falą zaintrygowania, być może modą, na rolę chłopstwa i wsi w kulturowym rozwoju Polski. Wspomnę na marginesie, że już Michał Bobrzyński – pragnący usilnie włączyć chłopów w obręb narodu polskiego (o rzeczywistym włączeniu możemy mówić dopiero od momentu wybuchu wojny polsko-bolszewickiej) – wygłosił odczyt zatytułowany „Karta z dziejów ludu wiejskiego w Polsce”. Rozważał w nim, co chłopi wnieśli do politycznej historii Polski. Udowodnił, z mocnym oparciem się na źródłach historycznych, że niewątpliwym wkładem chłopów w historię było zbiegostwo.
Można odnieść wrażenie, że współczesnych Polaków powoli przestaje niepokoić myśl, że jesteśmy chłopskim społeczeństwem. Czyli zdecydowana większość ludzi żyjących nad Wisłą ma chłopskie korzenie. Rzecz oczywista, nie oznacza to, że wielowiekowa dominacja szlachty – tego 10-procentowego w skali całej populacji „narodu politycznego” – nie odcisnęła piętna na chłopskiej, a więc naszej umysłowości. Szlachetczyzna wciąż na nas oddziałuje za sprawą opisanego przez socjologów prawa, które mówi, że klasy niższe zawsze naśladują zachowania klas wyższych. Starają się w ten sposób do nich upodobnić, choć nieraz – głównie przez niedobory materialne i kulturowe – przybierało to formę karykatury i parodii. Zresztą naśladowcy-parodyści niespecjalnie musieli się tym przejmować, bo rzadko towarzyszyła im świadomość, że nimi byli.
Podam trzy przykłady ciągłego oddziaływania szlacheckiej obyczajowości na teraźniejszość. Pierwszy – szlachecko-ułańska fantazja Polaków na drogach niewiele ma wspólnego z chłopską ostrożnością, a jednak stała się naszą codziennością, tak że siadanie za kierownicą samochodu niezmiennie pozostaje w naszym kraju aktem odwagi. Drugi przykład to absolutyzowanie honoru, doprowadzone do skrajności wyczulenie wśród ludzi o chłopskich korzeniach na najlżejsze uchybienie w tym względzie. Pisałem już kiedyś w PRZEGLĄDZIE (22 sierpnia 2022 r.), że odróżnia nas to od zachodnich społeczeństw, w których źródłem poważania, respectability, nie jest sprawa honoru, ale nade wszystko fachowo wykonywana praca w określonej dziedzinie. I trzecia kwestia – uważam, że szlacheckie dziedzictwo odpowiada w dużym stopniu, choć nie wyłącznie, za mierną jakość serwisu w Polsce. W jaki sposób w społeczeństwie postszlacheckim czerpać satysfakcję z usługiwania komukolwiek? Obrażeni na cały świat kelnerzy, konsultanci, sprzedawcy byli, są i, zdaje się, pozostaną naszym chlebem powszednim. Chlebem, który przyzwyczailiśmy się spożywać bez szemrania, chociaż nieraz słono za niego płacimy.
Polityka klimatyczna Unii Europejskiej
Czym jest intensywność (produktywność) energetyczna?
Pod pojęciem efektywność, które moim zdaniem jest nadużywane, najczęściej rozumiemy to, jaki uzyskamy efekt w stosunku do poniesionych nakładów. Dla niektórych efektywność energetyczna jest tożsama z odzyskiem energii, dla innych zaś wiąże się z jej oszczędzaniem, a nawet z celowym ograniczaniem użytkowania. Często słyszy się, że efektywność energetyczna to nic innego jak wydajność, choć ta ma przecież odniesienie do czasu. Mówi się więc o produkcji, np. w sztukach, na jednostkę czasu, a nawet o ilości uwalnianej energii w kilowatogodzinach (kWh) w jednostce czasu, określając np. wydajność akumulatorów.
Komisja Europejska (KE), przygotowując tzw. Pakiet Zimowy, oszczędzanie (ograniczanie) użytkowania energii końcowej uczyniła w 2016 r. sposobem prowadzenia polityki klimatycznej, mającej w efekcie doprowadzić do znacznej redukcji emisji dwutlenku węgla. Podkreślała wówczas, że procentowe wskaźniki oszczędności energii użytkowej to nic innego jak owa efektywność energetyczna. Mówiłem wówczas, że jest to zwyczajne nieporozumienie, że inaczej przecież mówi o tym definicja ustanowiona przez KE w 2012 r. Jest to bowiem według tej wersji stosunek energii użytkowanej do całkowitej jej ilości dostarczonej, czyli ułamek określający sprawność danego procesu, który pomnożony przez sto przedstawia wartość procentową efektywności.
Definicja ta, znana z termodynamiki, została wcześniej, właśnie we wspomnianym 2012 r., rozszerzona o stronę czysto ekonomiczną. Mówi się w niej nie tylko o stosunku energii wtórnie uzyskanej do tej pierwotnej, ale i o stosunku uzyskanych usług i produktów do włożonej energii. I tu rodzi się natychmiast pytanie: jaki te usługi czy produkty posiadają wkład energii? Jak go zmierzyć? Gdyby bowiem tym działaniom rynkowym, tj. usługom i produkcji, można było przypisać konkretne kwantum energii, to nie byłoby trudności z określeniem faktycznej (w sensie termodynamicznym) efektywności energetycznej podczas realizacji danej pracy. Nie jest to jednak praca w ujęciu fizykalnym, lecz bardziej złożone działanie wyceniane zgodnie z prawami rynkowymi popytu i podaży. Określa się je jako produktywność zasobów. Jeśli więc nie mamy do czynienia z efektywnością energetyczną, to z czym? Najlepiej ten stan określa znane pojęcie energy intensity, czyli intensywność energetyczna mierzona wartością finansową zysku będącego wynikiem wykorzystania jednostki energii, np. 1 kWh.
Proponowane przez KE ograniczanie konsumpcji energii końcowej na rynku unijnym, co zostało pomyłkowo – tak sądzę – potraktowane jako ekwiwalentny wzrost efektywności energetycznej, nie zostało jednak zrealizowane zgodnie z celem w 20%, lecz jedynie w ok. 12%. Dlaczego? Wynika to z dwóch następujących faktów. Po pierwsze, z tego, że wzrost PKB na osobę jest wprost proporcjonalny do użytkowania energii elektrycznej w kWh na osobę. Po drugie zaś, z wyraźnego podziału krajów członkowskich na dwie grupy, które różnią się pod względem PKB na osobę (średnio trzykrotnie wyższego w państwach tzw. starej Unii) i pod względem konsumpcji energii elektrycznej (średnio półtora raza niższej w krajach, które przystąpiły do Wspólnoty w 2004 r. i później).
Adam Gierek jest profesorem nauk technicznych, w latach 2004-2019 był posłem do Parlamentu Europejskiego
Łgarstwa i polityka
Ogłoszenie przez wszystkie plemiona polskiej polityki list kandydatów w wyborach do Parlamentu Europejskiego okazuje się kolejnym skandalem, obnażającym beznadzieję kasty zwanej politykami. W świetle tego, co się obserwuje w nadwiślańskiej przestrzeni publicznej, te koterie trudno nazwać partiami politycznymi, bo o żaden interes społeczny w tej grze nie chodzi. Są to głównie ugrupowania wodzowskie, w których o wszystkim decydują albo szefowie zarządzający nimi autorytarnie niczym feudalni władcy, albo jakieś areopagi totumfackich, zgromadzone wokół takich „generalissimusów”.
Popatrzmy tylko na niektóre jedynki, wybierając losowo nazwiska z list partyjnych:
Nowa Lewica: Śmiszek, Żukowska, Szejna, Konieczny, Scheuring-Wielgus;
KO: Kierwiński, Sienkiewicz, Joński, Budka, Arłukowicz;
Trzecia Droga: Kobosko.
Uprzedzając krytyków i obrońców (afektywnych niczym „Babcia Kasia”), nie wspominam tu dobrego imienia Koalicji 15 Października i wszystkiego, co z nią związane. O PiS swoje zdanie wyraziłem wielokrotnie, jeszcze zanim ta formacja objęła rządy w 2015 r. Nie o jakości ewentualnych (i dotychczasowych) europarlamentarzystów z tej partii tu mowa. W ogóle nie jest to tekst o „jakości” ani merytorycznym przygotowaniu kandydujących.
Rzecz jest o czymś zupełnie innym.
Dziś Haiti, jutro USA?
Prawdziwa rzeź nastąpi, jeśli Trump wygra wybory. Zapowiedział już przemoc jako zasadę organizującą jego drugą kadencję.
Prezentowane fragmenty artykułu pochodzą z witryny internetowej TomDispatch.com, gdzie John Feffer regularnie publikuje. Jest on jednym z dyrektorów w waszyngtońskim, progresywnym think tanku Institute for Policy Studies. Ma na koncie kilka niespolszczonych, interesujących książek politycznych. To m.in. opublikowana w 2017 r. „Aftershock: A Journey Into Eastern Europe’s Broken Dreams” (Wstrząs wtórny. Wyprawa do niespełnionych marzeń Europy Wschodniej) oraz praca o globalnej sieci skrajnej prawicy i lewicowej reakcji na jej istnienie. Ta ostatnia ukazała się w 2021 r. pod tytułem „Right Across the World: The Global Networking of the Far-Right and the Left Response”. Feffer może także się pochwalić autorstwem dystopijnej trylogii Splinterlands (Odłamki). Jego polityczne zapatrywania wyraża przynależność do Demokratycznych Socjalistów Ameryki.
W poniższych rozważaniach Feffer roztacza pesymistyczną wizję przyszłości Ameryki, jeśli do władzy ponownie dojdzie Donald Trump. Lekceważenie dla rządów prawa niejednokrotnie demonstrowane przez byłego prezydenta oraz naturę jego przywództwa porównuje z podejściem do prawa i sposobem sprawowania władzy w gangach. To bardzo mocne porównanie. Na ile zasadne, można ocenić, zagłębiając się w argumentację Feffera. Całość obszernego artykułu, który ukazał się 18 kwietnia br., dostępna jest pod adresem tomdispatch.com/haiti-today-america-tomorrow/.
Haiti jest pogrążone w chaosie. Od ośmiu długich lat nie ma prezydenta, parlamentu ani wyborów. Niedawno wybrany premier Ariel Henry ogłosił ostatnio rezygnację ze stanowiska, gdy po podróży do Gujany nie mógł wrócić do kraju na skutek przemocy gangów na lotnisku w Port-au-Prince. Haiti jest najbiedniejszym krajem w regionie. Jego bogactwa zostały złupione przez kolonialnych zarządców, amerykańskie siły okupacyjne, korporacyjnych drapieżców i rodzimych autokratów. Jakby tego było mało, w ostatnich latach kraj ten nawiedziła niemal biblijna seria plag. Dwukrotnie, w 1991 i w 2004 r., w wyniku zamachu stanu obalony został pierwszy demokratycznie wybrany przywódca Jean-Bertrand Aristide. Trzęsienie ziemi w 2010 r. zabiło setki tysięcy ludzi, pozbawiając dachu nad głową 1,5 mln Haitańczyków (całość populacji to mniej niż 10 mln). Na skutek tego trzęsienia ziemi prawie milion ludzi zaraziło się cholerą, co było największym wybuchem tej choroby w historii (…). Dopełnieniem owych katastrof był huragan Matthew, który uderzył w Haiti w 2016 r. (…) Obecnie zaś kraj został przejęty przez gangi, które jako jedyne zdolne są do świadczenia skromnych usług od dawna cierpiącej ludności Haiti. Największym dobrem eksportowym kraju stali się ludzie. Każdy, kto ma pieniądze, znajomości i wystarczającą dozę odwagi, uciekł, choć ci, którzy jakimś cudem dotarli do USA, zbyt często są deportowani (…).
Lewica bez historii, historia bez lewicy
Dlaczego mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki?
Polska lewica poniosła klęskę. Nie tylko klęskę w wyborach samorządowych roku 2024 – ta jest widoczna gołym okiem. I nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, skoro od 20 lat lewica ponosi same porażki, w żadnych wyborach nie potrafiąc osiągnąć progu 15% głosów (ostatnio nawet 10%), i to w sytuacji, gdy dwa największe ugrupowania – PiS i PO – mają wyniki co najmniej dwa razy lepsze. Mimo kolejnych zmian organizacyjnych i personalnych, a nawet pokoleniowych, najwyraźniej nie ma miejsca na lewicę w pierwszej lidze polskiej polityki. Dlaczego?
Większość starających się odpowiedzieć na to pytanie szuka wytłumaczenia w błędnej taktyce i strategii dzisiejszych ugrupowań lewicowych. To zapewne prawda, ale nie cała. Aby zrozumieć słabość dzisiejszej lewicy, trzeba się zastanowić nad przyczynami dominacji prawicy. Bo to, że w Polsce od dwóch dekad dominuje prawica, jest faktem bezsprzecznym, choć nadal słabo uświadamianym. Polska prawica po 1989 r. została zbudowana na dwóch fundamentach: antykomunizmie i politycznym klerykalizmie. Antykomunizm oznacza oczywiście nie walkę z ideologią komunistyczną, która już od kilku dziesięcioleci jest martwa, lecz zanegowanie państwowości polskiej z lat 1944-1989 i osiągnięć narodu polskiego w tym okresie. Klerykalizm polityczny zaś to wykorzystywanie Kościoła i wiary katolickiej do celów politycznych, a także wewnętrzne upolitycznienie samego Kościoła i ścisłe powiązanie go z państwem rządzonym przez prawicę. Warto podkreślić, że taki antykomunizm i klerykalizm nie mają nic wspólnego z normalnym, zdrowym konserwatyzmem, który we wszystkich krajach naszej cywilizacji opiera się na poszanowaniu państwa, religii i ciągłości historycznej jako fundamentów ładu społecznego. O polskiej prawicy można więc powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest konserwatywna – jak lubi siebie nazywać. A robią tak przecież zarówno politycy PiS i PO, jak i Trzeciej Drogi czy Konfederacji.
Jednak w momencie przekształcania PRL w III Rzeczpospolitą polskie społeczeństwo nie było jeszcze zainfekowane ideologią prawicy. Antykomunizm i klerykalizm tuż po 1989 r. były postawami marginalnymi, a krzykliwi politycy ZChN i innych prawicowych „kanap” uchodzili raczej za folklor polityczny, wyśmiewany nie tylko w kabaretach. Co takiego się stało w następnych latach, że prawicowe myślenie zdominowało polskie elity i dużą część społeczeństwa?
Żyd – obcy konstytuujący polskość
Antysemityzm jest Polakom potrzebny, dzięki niemu odtwarza się ich świat Zdefiniujmy antysemityzm jako zjawisko mocnej niechęci i wrogości do Żydów. Stosunek do Żydów w Polsce jest odwzorowaniem nie rzeczywistych relacji, ale fantazmatycznych wyobrażeń (pisał o tym szeroko i ciekawie choćby Andrzej Leder w książce „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej”). Wielu autorów opisywało nasz stosunek do tej grupy. Badania społeczne (np. komunikaty CBOS dostępne za darmo w sieci) pokazują, że nasze relacje są oparte nie na rzeczywistości, ale na mitach, które podtrzymują