Centralne Biuro Śledcze bez nadzoru

Centralne Biuro Śledcze bez nadzoru

Czy sprawa starachowickiego przecieku to pokłosie wojny o cywilną kontrolę nad policją? W sprawie afery starachowickiej padło już wiele pytań. W minionym tygodniu w większości dotyczyły one gen. Antoniego Kowalczyka. Zastanawiano się, czy i w jakich okolicznościach komendant główny policji przekazał Zbigniewowi Sobotce informacje o planowanej przez Centralne Biuro Śledcze akcji w Starachowicach. Równie często rozważano, czy minister Sobotka podzielił się tą wiedzą z posłem SLD, Henrykiem Długoszem. Opierając się na szczątkowych danych, które wydostały się z kieleckiej prokuratury, zdecydowana większość mediów uznała, że tak właśnie wyglądał scenariusz starachowickiego przecieku. I z pasją oddała się nagonce nie tylko na Kowalczyka i Sobotkę, ale również na szefa MSWiA, Krzysztofa Janika, domagając się jego dymisji. Pytanie, którego nie było Tych ataków nie wstrzymała czwartkowa decyzja Sobotki o zrzeczeniu się immunitetu i oddaniu do dyspozycji prokuratury ani zapowiedź ujawnienia zeznań Antoniego Kowalczyka. A szkoda, gdyż w takiej atmosferze raczej nie mogło paść pytanie o źródło innego przecieku – tego, który spowodował ujawnienie sprawy starachowickiej w mediach. Tymczasem – twierdzą nasi informatorzy – jest bardzo prawdopodobne, że ów przeciek sygnalizuje zagrożenie dużo poważniejsze niż sama afera starachowicka. Niewykluczone bowiem, iż jest częścią intrygi, za którą stoją najwyżsi rangą oficerowie CBŚ, z nadzorującym je zastępcą komendanta głównego policji, gen. Adamem Rapackim na czele. Intrygi, której celem mogło być wyeliminowanie Zbigniewa Sobotki ze struktur MSWiA, a tym samym pozbycie się cywilnej kontroli nad policją. Skąd taka hipoteza i czy ma ona logiczne podstawy? Zbigniew Sobotka urząd wiceministra spraw wewnętrznych pełnił już w latach 1994-1997, gdy szefami resortu byli Andrzej Milczanowski, Zbigniew Siemiątkowski i Leszek Miller. Za swoją pracę zbierał bardzo dobre noty, więc to jemu w 1996 r. powierzono nadzór nad przekształcaniem MSW w MSWiA. Gdy w latach 1997-2001 SLD był w opozycji, Sobotka objął funkcję wiceprzewodniczącego kierowanej przez Jana Rokitę sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Tam również dał się poznać jako osoba kompetentna, doskonale znająca tematykę prac komisji. Po wygranych przez Sojusz w 2001 r. wyborach jego powrót do MSWiA wydawał się oczywisty. I tak też się stało – Sobotkę mianowano pierwszym zastępcą Krzysztofa Janika, powierzając mu przede wszystkim obowiązki nadzorowania pracy policji, w tym CBŚ. CBŚ się rozdrabnia – Czyli to, na czym znał się najlepiej – mówi jeden z naszych informatorów, wysokiej rangi urzędnik MSWiA. – Sobotka wziął się do roboty z zapałem i już wkrótce miał czytelny obraz tego, co dzieje się w podległej mu strukturze. Za jego pośrednictwem wiedza na ten temat trafiała do ministra Krzysztofa Janika. Patrząc na to z prawnego punktu widzenia, właśnie w ten sposób realizowała się zasada cywilnej kontroli nad policją. I niewykluczone, że jej mechanizm przetrwałby do dziś, gdyby nie dociekliwość Sobotki. Dostrzegł bowiem, że od pewnego czasu coś złego dzieje się z CBŚ. Biuro, po spektakularnych sukcesach odniesionych na początku swojego istnienia, zaczęło się „rozdrabniać”. Gonić lokalnych gangsterów i likwidować fabryczki narkotyków, zamiast zgodnie z przeznaczeniem zajmować się sprawami największego kalibru. Sobotka nie zamierzał tego tolerować i głośno rozważał konieczność zmian w instytucji. Najwyżsi rangą oficerowie CBŚ poczuli, że ich pozycja jest zagrożona. Zdaniem naszego rozmówcy z MSWiA, to w takich okolicznościach zrodził się pomysł wyeliminowania Zbigniewa Sobotki ze struktur resortu. W opinii innego naszego informatora, oficera Komendy Głównej Policji, wspomniany pomysł miał jeszcze inne, dużo głębsze podłoże. – CBŚ zyskało dostęp do potężnych zasobów informacyjnych całej policji – twierdzi ów oficer. – Dostało szerokie uprawnienia i znakomitą technikę, o jakiej zwykli policjanci mogą tylko pomarzyć. Od samego początku zostało zdefiniowane jako organizacja na pół jawna, z anonimowymi funkcjonariuszami, o działaniach których informuje się post factum, bez podawania szczegółów. I podobnie jak inne organizacje tego typu nie oparło się pokusie autonomizacji – chęci odcięcia się od mechanizmów kontrolnych i działania w myśl zasady: dawajcie kasę, ale nie pytajcie, co robimy. Naturalną przeszkodą do osiągnięcia tego celu był Sobotka, nadzorujący pracę biura i mający na jego temat całkiem sporą wiedzę. Zatem w pewnym momencie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 43/2003

Kategorie: Kraj