Mówimy czasem, że naszym przeżyciem pokoleniowym było otwarcie pierwszych sex-shopów Robert Górski– lider Kabaretu Moralnego Niepokoju Rozmawia Mariusz Cieślik JĘZYKOZNAWSTWO SCENICZNE W swoich skeczach bardzo uważnie przyglądasz się zmianom, które zachodzą w języku. – Język opisuje nas najlepiej – to doskonałe źródło wiedzy o społeczeństwie. Popularność poszczególnych słów, ich zanikanie lub zmiana znaczenia wiele o nas mówią. Dlatego żul z mojego skeczu z lat 90. prosi o podwiezienie do Sienna Exclusive Trade Mark Center. Wtedy wszystko się nazywało „Center” albo „Point”, strasznie irytowała mnie ta inwazja anglicyzmów. Teraz mamy tego mniej, ale zaczęła się z kolei moda na kretyńskie imiona z Zachodu – takie jak Kraddox z naszego skeczu. Były też czasy, że Polacy się wstydzili tradycyjnych imion, co widać choćby w filmach Lubaszenki czy Pasikowskiego. Nie było tam żadnego Zdzisława czy Michała, tylko Max albo Franz. Inwazja anglicyzmów już za nami, ale teraz źródłem wynaturzeń stało się przesadne umiłowanie staropolszczyzny. – To pocieszające, że po takich wynaturzeniach powoli wszystko wraca na właściwe tory. Cóż, kabaret rzeczy zaobserwowane powiększa do niewiarygodnych czy karykaturalnych wręcz rozmiarów, bo tylko wtedy może wydobyć ich istotę. „Jadłopodawca”, o czym przekonujemy się, będąc w trasie z kabaretem, jest ulubionym skeczem kelnerów. – Ale chyba nie tylko kelnerów. Ten skecz to efekt waszych obserwacji podróżnych? – To się wzięło z dosyć okropnej mody na takie pseudostaropolskie czy pseudogóralskie knajpy. Znajdziesz je i nad morzem, i koło Piotrkowa, wszędzie. Dają tam zazwyczaj wielkie porcje, których się nie da zjeść, bo i za duże, i niesmaczne. Już się nauczyliśmy omijać takie miejsca, a należy dodać, że duża część naszego życia zawodowego polega na wyszukiwaniu dobrych knajp i zapamiętywaniu ich, bo mnóstwo czasu spędzamy w podróżach. Wysyp tych knajp quasi-ludowych zaowocował dziwacznymi nazwami potraw, które utrudniają życie klientom. Trzeba się za każdym razem dopytać, co to znaczy. Odzew publiczności na ten skecz był niesamowity. Ludzie przysyłali nam nawet zdjęcia różnych jadłospisów. To właśnie tworzy wspólnotę śmiechu. Obserwujesz te dziwaczne nazwy potraw i myślisz, że to tylko ciebie bawi, a potem okazuje się, że ktoś inny też to zauważył i wydrwił na scenie. Bardzo uważnie przyglądasz się temu, co się dzieje z polszczyzną. Nie planowałeś przypadkiem kariery językoznawcy? – Zauważyłeś, że w nagraniach prywatnych rozmów polityków najpopularniejsze słowa to „kurwa” i „no”? Ale przecież nie tylko ludzie władzy tak mówią – podejrzewam, że znaczna część Polaków posługuje się podobnym językiem. Intrygują mnie różne mechanizmy komunikacyjne. Kiedyś spotkałem się z kolegą ze szkoły, pierwszy raz po latach. On mówi, że dziecko mu się urodziło, a ja, że sobie kupiłem samochód. A potem wybuchnęliśmy śmiechem. To była sytuacja jak z wczesnych filmów Andrzeja Kondratiuka: spotykają się ludzie, którzy nie mają ze sobą o czym rozmawiać, a to stwarza niesamowite napięcie. Jak Maklakiewicz i Himilsbach, którzy odwiedzili w Rzeszowie kolegę z wojska we „Wniebowziętych”. Wybraliśmy się kiedyś z dzieckiem do banku, a że Antek był wtedy mały, to strasznie dokazywał. I ten facet, który na co dzień gada o akcjach, obligacjach i obraca milionami, okazał się w tej sytuacji kompletnie bezradny językowo. „Latorośl potrzebuje ruchu” albo „w tym wieku ruchliwość dziecka to coś bezdyskusyjnie naturalnego” – można by z tego zrobić skecz albo dialogi do komedii, niczego nie zmieniając. Wszyscy dostosowujemy język do tego, z kim rozmawiamy, ale niektórzy bardziej. (…) Gdy czytałem Sienkiewicza, to miałem ochotę mówić do ludzi „waćpan”, tak samo jak po lekturze Gombrowicza zaczynasz układać zdania w szyku przestawnym. Czyli chciałbyś zostać językoznawcą, ale ci nie wyszło. – Wolę uprawiać językoznawstwo sceniczne. Dużo jest w twoich tekstach zestawień języka inteligenckiego z dresiarskim i młodzieżowego z… – Wapniackim. Wzięło się to stąd, że przez lata postać Badyla, w różnych wariantach, była moją wizytówką. Wiele mu zawdzięczam. Badyl to taki bystry i dowcipny dresiarz. Gotów obśmiać wszystko, ironiczny i zdystansowany, ale jednocześnie dość prymitywny, posługuje się gwarą więzienno-podwórkową, a jego zainteresowania i horyzonty intelektualne są typowe dla chłopaka z blokowiska, który skończył zawodówkę. Jak to jest, że zawsze tobie przypadają najlepsze teksty? – Przywilej lidera. Rezerwuję dla siebie najlepsze teksty i pojawiam się w większości skeczy, bo jestem autorem
Tagi:
Mariusz Cieślik