Chopin, Rosja i Piętaszek
WIECZORY Z PATARAFKĄ Kompleks rosyjski pomaleńku zaczyna urastać do rozmiarów naszego nieszczęścia narodowego. Rzecz to zresztą powszechnie znana, że zalety żołnierza rzadko bywają zaletami cywila, a my przez długie lata wojowaliśmy z Rosją. Niekoniecznie orężnie. Ale wojna psychologiczna pozostawia równie rozległe blizny, jak i wojna “gorąca” i chyba nawet trudniej się ich pozbyć. Wiadomo, że w “Lalce” Prusa nie ma nawet najmniejszej wzmianki o Rosjanach, a przecież rosyjskie patrole były wtedy na każdym rogu ulicy. Ale skoro pisarz założył, że Rosja nie istnieje, to musiał być konsekwentny, bo tylko takie stanowisko zapewniało mu wolność wewnętrzną. Ostatnie pół wieku upłynęło, mutatis mutandis, pod tą samą gwiazdą. Rosji, w sensie pozytywnym nie było. Nie mogli tego zrozumieć Rosjanie, mając nas za niewdzięczników, a to była po prostu obrona własnej tożsamości, bardzo trudna, bo skierowana przeciw przerastającej nas potędze. Trudno tu było nie popadać w przesadę. A teraz marny efekty, o których nawet pisać nie warto, bo są codziennie przed oczyma, od żałosnej sytuacji gospodarczej, po jeszcze bardziej chyba żałosny stan informacji kulturalnej. Wiadomości z kolosalnego kraju sprowadzają się bodaj tylko do budowy cmentarzy. Czy tam się naprawdę nic nie dzieje innego? Rozumiał te sprawy Drawicz, ale nie ma już Andrzeja, a przy tym zmarł zaciekle tępiony przez prawicę, Bóg już tylko raczy wiedzieć, za co. W każdym razie przedziwnie to wyglądało, kiedy w ogrodach prezydenckich, gdzie wręczano nagrodę jego imienia, widziało się odwiecznych przyjaciół Andrzeja, którzy wszelako ostatnio niemal odmawiali podania mu ręki… Słyszało się ostatnio o jakichś próbach ratowania całej sytuacji, o znalezieniu czegoś w rodzaju chińskiej “dyplomacji pingpongowej”. Mniej więcej w tym właśnie czasie ukazała się książka Grzegorza Wiśniewskiego „Chopin w kulturze rosyjskiej”. Czy fortepian nie mógłby zastąpić stołu pingpongowego? Przy dobrej woli, ale właśnie tej dobrej woli brak. Oczywiście, nie Wiśniewskiemu, który łączy ze sobą rusycystykę z pasją muzykologiczną. Ma już na obu tych polach znaczące osiągnięcia – między innymi przetłumaczył pamiętniki Szaliapina, a nie była to jego pierwsza praca – pół setki publikacji w samym “Ruchu Muzycznym”. Ważniejsze jednak dzieło trzyma dotąd w szufladzie – a jest to monumentalny słownik operowy, tym razem zresztą już nie rosyjski, ale europejski, czy wręcz światowy. Z żalem muszę przyznać, że jestem doszczętnie niemuzykalny, jedyne dzieło, które opanowałem na fortepianie, to “Wlazł kotek na płotek”, a i to z nut. Więc nie jestem dla Wiśniewskiego żadnym zgoła partnerem, ale doceniam, a nawet podziwiam jego tajemnicze dla mnie poczynania. Wróćmy jednak do Chopina. Wedle Wiśniewskiego, fascynacja jego twórczością rozpoczęła się już w latach 30. XIX wieku i trwa niezmiennie do dzisiaj. Na dowód czego w antologii przytacza najróżniejsze teksty, z których najokropniejszy wyszedł spod pióra Bolesława Przybyszewskiego, rodzonego syna Stanisława, jak wiadomo płomiennego entuzjasty Chopina. Być może Chopin nałożył się Przybyszewskiemu na własnego ojca, którego stosunek do swoich dzieci… no, spuśćmy na to zasłonę miłosierdzia. Za to inne teksty – entuzjastyczne. Cóż, zwykliśmy na kulturę rosyjską patrzeć z rodzajem pobłażania, a przecież rzeczywistość jest dokładnie odwrotna, to raczej my sami jesteśmy wobec rosyjskiej nauki, literatury i kultury rodzajem Piętaszka. I to nie tylko dlatego, że cały świat fascynuje się Rosją, a nami – nie bardzo. Zresztą właśnie Chopin jest jednym z takich wyjątków, które przeczą naszej całkowitej prowincjonalności. (Może trochę przesadzam, ale, niestety, niewiele). Zresztą właśnie Rosja jest tym krajem, który od bardzo dawna doceniał, a nawet nieco przeceniał naszą kulturę. I bardzo dobrze, że Wiśniewski pokazał nam jeden z tych wątków czarno na białym. On sam jest jednym z bardzo niewielu, którzy próbują budować, a nie burzyć. Niestety, niestety. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint