Chrysostomos

Chrysostomos

Nie podzielałem nigdy nadziei moich niektórych, zawsze optymistycznie nastawionych przyjaciół, że prezydent Andrzej Duda wykaże się jakąkolwiek samodzielnością, a może nawet charakterem. Nie spodziewałem się jednak, a więc i ja spoglądałem na świat przez różowe okulary, że uzna się za wielkiego krasomówcę i oratora. Przemówienia pana prezydenta dzielą się z reguły na trzy części: 1. Część patetyczno-wiernopoddańcza. Poświęcona jest miłości do ojczyzny, „żołnierzom wyklętym”, wielkości prezesa, zbawienności „dobrej zmiany” i chwale Kościoła katolickiego. Czasem wszystkie grzyby w barszcz, zawsze przynajmniej jedna ingrediencja. 2. Część „merytoryczna”, w której mówca (nie zawsze) łaskawie wyjaśnia słuchaczom, po co i z jakiej okazji tutaj teraz ich zaszczyca. 3. Część, w której zapewnieni zostajemy, że jeśli cokolwiek w tej okazji można zobaczyć pozytywnego, podniosłego czy choćby pożytecznego, nie jest to na pewno w żadnej mierze zasługa minionych rządów Tuska, Okrągłego Stołu ani tym bardziej zakamuflowanych jeszcze czerwonych pająków sprzed 1989 r. Niestety, te trzy części, szczególnie druga i trzecia, nie zawsze ze sobą współgrają. Ostatnio z okazji 60. rocznicy rewolucji węgierskiej udał się pan prezydent do Budapesztu, by opowiedzieć Węgrom, jak to Polacy wsparli ich zryw 800 litrami krwi. Nie wiem, skąd wie Andrzej Duda, bo źródła są sprzeczne, że było tych litrów akurat 800, a nie 700 czy 1000, ale nie warto się czepiać szczegółów. Prezydent oświadczył, że być może od tego czasu w każdym węgierskim dziecku płynie kropla polskiej krwi, z czego bardzo się cieszy. Zabrzmiało to trochę niefortunnie, gdyż przetacza się konserwowaną krew rannym. Wyszło więc na to, że Duda raduje się, bo rodzice Węgrzątek byli ongiś pokaleczeni. Notabene Orbán takiej transfuzji nie przechodził, więc polskości w nim za grosz. Mniejsza jednak i z tym. Problemy zaczynają się w części trzeciej. Pan prezydent zaręczył oczywiście, że dar krwi był spontanicznym i niezależnym odruchem społeczeństwa polskiego, z którym nasze komuchy nie miały nic a nic wspólnego. Cóż. Zacznijmy od tego, co pisze emigracyjny i antykomunistyczny historyk węgierski Victor Sebestyen o wizycie Chruszczowa w Warszawie 1 listopada 1956 r.: „Pierwszy przystanek w podróży Chruszczowa po krajach satelickich był potencjalnie najbardziej ryzykowny. Wiedział, że Gomułka sympatyzuje z Węgrami i że naród polski całym sercem wspiera węgierską rewolucję. (…) Gomułka »wyraził stanowczy sprzeciw«, kiedy się dowiedział od Chruszczowa, iż Rosjanie zamierzają rozprawić się z Węgrami siłą. Chruszczow uważał, że Gomułka »celowo robi trudności«, i nie był przekonany, czy polski przywódca powstrzyma się przed bezpośrednim i publicznym krytykowaniem Moskwy. Gomułka oświadczył, że kryzys węgierski powinien rozwiązać »sam naród węgierski bez obcej interwencji«, lecz na tym poprzestał”. Czy mógł nie poprzestać? Wydaje się, że w niepewnej sytuacji samej Polski zrobił wtedy maksimum. Zresztą dla społeczeństwa polskiego dumą chwili była rozwaga. Powtarzano powszechnie powiedzonko, że „Węgrzy zachowali się jak Polacy, Polacy jak Czesi, a Czesi jak świnie”. Znaczyło to, że Węgrzy rzucili się na samobójczy stos, Polacy umieli znaleźć kompromis, a Czesi pokornie potępili jednych i drugich. Sympatie prowęgierskie były jednak rzeczywiście ogromne. Stąd zbiórka krwi. Krew do transfuzji to jednak nie folia z cukierków dla murzynka Bambo (autentyczna akcja przedwojenna). Najpierw potrzebne są choćby konserwanty i odpowiednie pojemniki – skąd niby miałaby je wziąć ulica? Następnie trzeba bezcenny płyn przetransportować do celu, podczas gdy „Czesi zachowywali się jak świnie”, a inne drogi na Węgry prowadziły przez Rosję albo NRD. Pan prezydent Andrzej Duda jest najwidoczniej przekonany, że obywatele polscy posiadali wtedy prywatne samoloty i mogli cokolwiek dostarczyć na Węgry bez pomocy i wsparcia będącej w rękach komuchów infrastruktury. Młody jest pan prezydent, więc nie pamięta, że za czerwonych pająków było też coś takiego, co nazywało się cenzurą i gwarantowało, że bez ich zgody nic się nie ukaże w prasie. Tymczasem na pierwszych stronach można było wtedy przeczytać jednoznaczny wiersz Adama Ważyka: Byłem z wami w ten dzień, gdy pod pomnikiem Bema wznosiliście węgierskie i polskie sztandary. Nie wiem, kto z was raniony, a kogo już nie ma, kiedy głosy umilkły i świecą pożary. (…) My, cośmy byli dziejów sumieniem, milczymy, i oto racją stanu jest ta mowa niema… Gdzie po zwłokach powstańców pełzną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2016, 44/2016

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma