Ci, którzy zostaną

Ci, którzy zostaną

Africa. Sotouboua hospital. Togo.

A co, jeśli masowa migracja okaże się większym problemem dla Afryki niż dla Europy? Wybory do Parlamentu Europejskiego w ostatnich latach nie przyciągały specjalnie uwagi mediów, bo też temperatura dyskusji wokół szeroko pojętych tematów europejskich nie była wysoka. Kiedy po raz ostatni Europejczycy szli do urn, by wybierać swoich przedstawicieli w tej raczej enigmatycznej dla przeciętnego obywatela instytucji, układ sił wydawał się tu mniej więcej stabilny. Kraje o słabszej architekturze demokratycznej, takie jak Polska czy Węgry, padły ofiarą narodowego populizmu, którego liderzy betonowali swoje systemy. Gdzie indziej jednak słońce liberalnej demokracji świeciło w pełni – Emmanuel Macron obronił się przed brunatną falą pod przewodnictwem Marine Le Pen, w Hiszpanii nie dojrzał jeszcze Vox, w Holandii i Niemczech rządy sprawowali liderzy z doświadczeniem i poczuciem misji, narodowi i europejscy zarazem. Pięć lat później na kontynencie panuje dużo większy chaos, drgania rozchodzą się we wszystkich kierunkach. Wprawdzie w Polsce udało się posadzić antyeuropejski rząd na ławce rezerwowych, ale to nie oznacza, że PiS całkowicie wypadło poza obręb polskiej czy nawet międzynarodowej polityki. Pedro Sánchez obronił w Hiszpanii bastion progresywizmu, ale za cenę sporego i zapewne trwałego uszczerbku dla porządku konstytucyjnego. Mniej radykalne od spodziewanych okazały się zapędy Giorgii Meloni, za to w Holandii niedawne wybory parlamentarne wygrało ugrupowanie Geerta Wildersa, a rządy Kiriakosa Mitsotakisa w Grecji czy prawicowej koalicji z Ulfem Kristerssonem jako szwedzkim premierem dalekie są od ideałów europejskiego liberalizmu. Europejska polityka wygląda jak gra o sumie zerowej. Zadławiona biurokracja W takich warunkach trudno o zniuansowane rozwiązania, szczegółową debatę, a zwłaszcza o ponadnarodowe decyzje, popierane przez całą Wspólnotę. Teoretycznie cała unijna polityka powinna tak być prowadzona, w praktyce wiadomo, że Unię cechuje potężna asymetria i większe kraje od początku jej istnienia dyktują kurs reszcie. Tym razem jednak potrzeba twardo wykutego kompromisu będzie jeszcze większa, bo wiele wskazuje, że przyszłoroczne czerwcowe wybory do Parlamentu Europejskiego przyjmą kształt referendum, a pytaniem na karcie będzie stosunek do migracji. To już przestał być temat, który obchodzi jedynie część krajów, a dla innych, w tym Polski, jest wyłącznie ćwiczeniem intelektualnym, punktem retorycznym w debacie. Kiedy w 2015 r. południe Europy stawało się areną ludzkich tragedii i napędzanych nimi przepychanek politycznych, dla reszty kontynentu był to problem natury etycznej, moralnej, ale rzadko politycznej. Dzisiaj luksusu debatowania o migracji w czysto abstrakcyjnej formie nie ma już nikt. Do Lesbos, Lampedusy i Wysp Kanaryjskich dołączyły Białowieża i fińska granica z Rosją. Wokół migracji jest dużo krzyku, ale jakoś nikt nie wysuwa konstruktywnych propozycji rozwiązania tej kwestii na poziomie unijnym. Kraje szarpią się indywidualnie, szukają rozwiązań bilateralnych, zapominając, że migracja nie tylko dokądś zmierza, ale przede wszystkim skądś się wywodzi. Rzadko kiedy w zachodnich dyskusjach migracyjnych pojawia się ten wątek, jakby chodziło o kij z jednym końcem. Co my z tego będziemy mieć, jak to wpłynie na nasze społeczeństwa, czy u nas napędzi to radykalizm. A co, jeśli to nie Europa będzie kontynentem stratnym w całym tym zamieszaniu? Co, jeśli bilans zysków i strat będzie korzystniejszy dla nas? Na początku 2023 r. rząd Niemiec ogłosił ważną zmianę paradygmatu w swojej polityce migracyjnej i choć kanclerz Olaf Scholz nie nazywa jeszcze rzeczy po imieniu, Berlin odchodzi – zdaje się, że na dobre – od Willkommenspolitik. Nie tylko dlatego, że zmieniają się nastroje społeczne i rośnie poparcie dla AfD, ale również z powodu niedoborów w zasobach, także ludzkich. Niemiecka biurokracja dławi się liczbą wniosków o azyl, procesowaniem dokumentów, organizacją kursów językowych, a i tak ciągle wszystkiego jest za mało. Selekcja  Dlatego po raz pierwszy w historii duży kraj europejski zamierza wprowadzić migracyjny outsourcing na innym kontynencie. W pięciu afrykańskich państwach: Ghanie, Maroku, Tunezji, Egipcie i Nigerii, mają powstać „centra zatrudnienia, migracji i rozwoju”, pozwalające wychwycić migrantów z kwalifikacjami, których niemiecka gospodarka pilnie potrzebuje, od tych, którzy stanowiliby zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego albo zwyczajnie nie wnoszą ekonomicznej wartości dodanej. W takich punktach osoby chcące przenieść się na stałe do Niemiec musiałyby dosłownie udowodnić, że w Europie się przydadzą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2023, 50/2023

Kategorie: Świat