Ciągle w okopach

Ciągle w okopach

Wyście się bili, ale to my wywalczyliśmy wolność – mówi solidarnościowy wojewoda do kombatantów – Tu wychodziłem, z tego duktu – Wiesław Ciepiera, widząc aparat fotograficzny, staje na baczność. Przysiadamy na pieńkach, bo na polanie jak w raju; w dole ciemna toń jeziora. Zaraz ruszymy usianą stokrotkami ścieżką w kierunku bunkrów. Płk Ciepiera jest przewodnikiem do pohitlerowskiego matecznika nie tylko z racji sekretarzowania w zarządzie pilskiego Okręgu Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych. W 1945 roku czołgał się na tej samej ścieżce jako żołnierz 1 Armii WP. Ofiarnie schodzi na dno rozwalonych fortyfikacji, abyśmy sobie wyobrazili, jaka to była diabelska zapora: kilkupiętrowe bunkry, z własnym agregatem prądu, ujęciem wody, magazynem żywności. Przed nimi pola minowe, zasieki, rowy strzeleckie i przeciwpancerne. A oni szli bez wsparcia czołgów i artylerii, bo wszystko, co ciężkie, utknęło w zaspach… Walki o Wał Pomorski, ten klucz do Berlina, trwały ponad tydzień, do 10 lutego 1945 roku i była to największa bitwa Wojska Polskiego w ostatniej fazie wojny. Na 15-kilometrowym pasie nieustannego natarcia połowa to była linia jezior, bagien, specjalnie przekopanych kanałów i 35 żelazobetonowych schronów. Niektóre, usytuowane na skrzyżowaniu dróg, kryły się pod sielskimi domkami, z pelargoniami w oknach. Historycy do dziś spierają się, czy w dowództwie Frontu Białoruskiego wiedziano o istnieniu aż takich fortyfikacji. 15-letni Ciepiera razem z 73 tysiącami innych żołnierzy pokonał drogę z Warszawy do Piły pieszo, w ciągu tygodnia. W 55 lat później ułamanym patykiem pułkownik rysuje na piasku usytuowanie niemieckiej armii, kierunki uderzenia. Padają numery pułków, nazwiska dowódców, poległych kamratów. Żałobna lista tych ostatnich jest długa, bo w szturmie z gołymi rękami na bunkry 1 Armia utraciła 5715 ludzi. Ale po chwili zaszklone oczy znów gasną, przyspieszony oddech wraca do normy. Zbyteczne emocje; choćby na głowie stanął, nie odda mordęgi tamtych dni. Dziś piękny, letni dzień, a wówczas mróz 20 stopni, brakowało jedzenia, paliwa, ich buty i szynele rozlatywały się. Nawet w meldunkach z frontu już nie ukrywano, że armia jest zżerana przez wszy. Ciepiera nie chodzi do szkół na pogadanki w ramach wychowania obywatelskiego. Wystarczyłby jeden powód: teraz żołnierzy znad Oki nie zapraszają. Ale jest i drugi: tak trudno młodym ludziom opowiadać, że za okupanta z własnej woli szło się do wojska, nawet fałszując metrykę. On przypisał sobie trzy lata. Nie odpuścił natomiast warty przy pomnikach upamiętniających tamten straszny czas. Wraz z wojennymi towarzyszami, którzy osiedli w Pile, objeżdża linię dawnego Pommernstellung. Sprawdza, czy na tzw. przesmyku śmierci stoi jeszcze w skansenie sprzętu bojowego słynny T-34. Na niestrzeżone, odludne wzgórze łatwo wejść miłośnikowi militariów. Przed dwoma laty usiłował tam ukraść katiuszę pewien wypoczywający w okolicy Niemiec. Każdy zwiad w teren wywołuje u weteranów z Piły palpitacje serca. Jeszcze miesiąc temu na pamiątkowym kamieniu wisiał orzeł – i nie ma go. Komu przeszkadzał? Gdzie indziej odlutowano tablicę z brązu z wygrawerowanymi nazwami pułków zdobywających Złotów. – Teraz trzeba będzie zawiesić lastriko, takiej przynajmniej nie sprzeda się w punkcie skupu złomu. Jakby było nie dość swojskich wandali z rozpitych, pegeerowskich osad, przyjeżdżają na “akcję” KPN-owcy. Z Torunia, Gdańska. Niszczą pomniki braterstwa broni w przekonaniu, że ruski żołnierz, który szedł na Berlin ramię w ramię z polskim, był i pozostanie naszym okupantem. Nawet, jeśli na polskiej ziemi dosięgła go śmierć. W Zdbicach oglądamy izbę pamięci ofiar bitwy o Wał Pomorski. Sprawuje nad nią patronat nadleśnictwo Wałcz. Są tam wyeksponowane drzewa z rejonu Wału Pomorskiego. Posiekane odłamkami, porażone martwicą po wojennym pożarze. W gablotkach leży kilka drobnych przedmiotów: nadpalona książeczka do nabożeństwa z obrazkiem św. Tereski, łyżka-niezbędnik, sprzączka od paska, szczerbaty grzebień, zegarek ze wskazówką zatrzymaną na godzinie dwunastej. Nie zdołał ich strawić ogień podłożony przez hitlerowców do stodoły w pobliskich Podgajach, w której znajdowali się polscy żołnierze. – Co roku – opowiada kobieta z naprzeciwka, która przerwała pielenie w ogródku, żeby otworzyć izbę – przyjeżdżał tu jeden pan z Opola. Nazywał się Piwowar. Mówił, że w Podgajach zginął ktoś mu bliski. Stawał nad tą gablotką i tak się zamyślał, nieraz to trwało z godzinę. To ja w końcu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 29/2000

Kategorie: Reportaż