Nawet słynny Bóg potrzebował do tego sześciu dni. Nam kazano świat zbudować w dwa. Ale chcieliśmy! Chcieliśmy tego świata! Zabiegaliśmy o to i teraz mamy: koszmar partycypacji, panikę w oczach, ucisk w dołku, potliwe dłonie. Sprężamy dupki maksymalnie. Na dwa dni mamy aktorów, na dwa dni technicznych, przez dwa dni możemy zadręczać kostiumolożkę, przez dwa dni spać i nie spać w Domu Aktora. Robimy bowiem czytanie performatywne, czyli półspektakl, ćwierćspektakl. Przedspektakl – można powiedzieć. Czytanie z kilkoma pomysłami inscenizacyjnymi jako szkic, zapowiedź przedstawienia. Taka jest sympatyczna i słuszna tradycja wielu teatrów. To sprawdzenie tekstu – jak działa na scenie; testowanie pomysłów, czasem pierwsza współpraca zespołu z nowym reżyserem. Takich spotkań się nie biletuje, aktorzy czytają z kartek. Niektóre czytania przybierają formę słuchowisk, inne niewiele się różnią od pełnomlecznych spektakli. Aktorzy zazwyczaj je lubią, bo są też zabawą, podchodzi się do nich z większym dystansem, margines na ewentualne błędy jest szerszy. Ale reżyserzy są w trudnej sytuacji – dwa dni, często zespół, którego nie znają. Czasem teatr w terenie, „na wyjeździe”, czasem teatr, w którym pracują pierwszy raz. Taka piękna przygoda zdarzyła nam się w Opolu. Po pierwszych próbach chciałyśmy skrócić tekst, miałyśmy na to jeden wieczór. Śnieg tętnił cichutko za ciemnymi szybami teatru. Kaloryfery pompowały ciepło w kiszkowate korytarze, ale była noc. Postanowiłyśmy znaleźć jakąś knajpkę, jasną i przestronną, cichą i przyjazną, gdzie można będzie przysiąść w kąciku, rozłożyć na stole kartki i – jak to się śmiesznie mówi – naczytać tekst. Opole słynie z udanej gastronomii i kochanej obsługi. Skarb ten potrafią docenić zwłaszcza takie marudne wrocławianki jak my. We Wrocławiu bowiem niełatwo dostać pożywną i zdrową wszamkę na mieście. A jak już taka wrocławianka znajdzie znośną knajpkę, to będzie ją tak bezbożnie zajeżdżać, że po miesiącu na samą o niej myśl wzbierać w niej zacznie nieprzyjemne uczucie znużenia. Tak więc Opole jawiło się nam jako teren dziewiczy i ekscytujący. Ruszyłyśmy w noc z torbami wypchanymi ołówkami, notatkami i dramatem, który wymagał precyzyjnych cięć. Na bruku pociemniałego Rynku zaświecił śnieg, pod lampami zawirowały płatki i poczułyśmy się jak w którejś z tych nierzeczywistych powieści, w których pada śnieg i to właściwie załatwia sprawę. Z daleka zobaczyłyśmy rozjaśnione witryny restauracji. Przez szyby było widać serdeczne kelnerki, uprzejmych gości i pogodne skupienie na twarzach – właśnie takie, jakie towarzyszy udanej rozmowie. Z miejsca zapragnęłyśmy stać się częścią tego środowiska. Wewnątrz knajpy ustawiono dziwne plastikowe drzewo jako główny punkt dekoracji, ale ponieważ było pomalowane na biało, udawałyśmy, że to coś abstrakcyjnego. Usiadłyśmy pośrodku, obładowałyśmy mały (lecz zgrabny) stoliczek stosem kartek. Tak nas pochłonęła praca, że czas nam wyciekł i zupełnie z czapy zrobiła się 22.00. Wielki restaurant stał pusty jak wrak, a panie dyskretnie sprzątały ostatnie okruszki po niesfornych gościach. Zrobiło nam się wstyd, że przez nas nie mogą zamknąć i iść do domu. Zaczęłyśmy biegać do kibelka, płacić, pakować kartki i w ogóle uwijać się totalnie. Wkrótce stałyśmy na śniegu z głupimi minami i – co gorsza – bez skrótów! I nie wiedziałyśmy, gdzie tych skrótów dokonać. – Idźmy – zdecydowałyśmy rozpaczliwie. – Idźmy przez noc jak Staś przez pustynię, a coś nam się trafi! I rzeczywiście – wkrótce się trafiło. Już z daleka widać było, że miejsce jest żywe. Przed drzwiami knajpki wesoło integrowali się palacze. Palono na potęgę. Chmury dymu waliły w powietrze jak z koksownika i od razu zrobiło nam się „swojo”. Drugim przyjaznym znakiem była dobiegająca ze środka muzyka, jak się wkrótce okazało, muzyka na żywo. Do tego raz po raz knajpka wypluwała na bruk stadko rozbawionych gości, którzy wyli jak dzikie zwierzęta. Słowem: idealny kontekst do pełnej skupienia, subtelnej pracy nad tekstem dramaturgicznym. NIE MIAŁYŚMY WYBORU! Do środka wcisnęłyśmy się z trudem. Byle jak omieciono nas wzrokiem, dwóch gitarzystów potrącanych przez współbiesiadników wygrywało taneczne kawałki. Ktoś śpiewał. Nagle przerwał i życzył wszystkiego najlepszego barmance. Ta odwdzięczyła się głośno zza baru. Obdarzyła nas