Mieliśmy trafić na jasną stronę księżyca, a wracamy do grzesznej przeszłości. A wszystko za sprawą Leo Beenhakkera, który miał dokonać cudu, na który czekała piłkarska Polska, i poprowadzić naszych orłów do boju o medale. Trafił do reprezentacji w dobrym dla siebie momencie, gdy kibice umęczeni siermiężną polską szkołą trenerską czekali na śmiały ruch PZPN i zatrudnienie szkoleniowca z najwyższej półki. Wiarę w słuszność takiego działania potwierdzały sukcesy siatkarzy, którzy trenerów reprezentacji szukali i znaleźli wśród najlepszych na świecie. A że i dla PZPN reprezentacja jest najważniejsza, to ten bogaty związek nie musi oszczędzać na trenerze, którego sukcesy mogą przecież z nawiązką zwrócić poniesione wydatki. Nie brakuje też sponsorów, którzy chcąc się ogrzać w blasku jednej z najpopularniejszych postaci w Polsce, chętnie pokryją część jego zarobków. Gdy trzy lata temu takie myślenie zwyciężyło i zdecydowano się zatrudnić Beenhakkera, to przez dwa lata mieliśmy triumfalny marsz jego reprezentacji aż do finałów mistrzostw Europy, na które pojechaliśmy po raz pierwszy w historii. Niestety, tam ta drużyna napędzana talentami oratorskimi trenera, bo przecież nie talentem i wyszkoleniem technicznym, rozsypała się. A jak jeszcze zabrakło ambicji, to okazało się, że jest po ptokach. I po tych nieszczęsnych finałach Beenhakker powinien podziękować za pracę, bo jest za mądry, by nie widzieć, że z tego zespołu nic już nie wyciśnie, a potencjalni następcy wypalonych graczy są jeszcze słabsi. Nie zrobił tego i przez rok mógł się na własnej skórze przekonać, co to jest polskie piekiełko. Uparty Holender, choć lubiany przez kibiców i piłkarzy, od początku miał pod górę w kontaktach z naszymi trenerami, którzy nie mogli mu wybaczyć, że w ogóle jest. I że dostał posadę, o której marzy każdy trener. Od początku nie chciał go też obecny prezes PZPN. Tak przecież fajnie było przed Holendrem. Trenerzy reprezentacji zmieniali się, ale tylko w ramach tego samego kręgu towarzyskiego. I choć sfrustrowani i skłóceni, to w sprawie Beenhakkera potrafili się zjednoczyć, by pokazać mu, gdzie raki zimują. A że trener reprezentacji nie pozostawał dłużny, to sytuacja wokół niego robiła się coraz smutniejsza. Afront za afront, złość za złość. Konflikty prowokowali najbardziej wpływowi ludzie z władz PZPN, chowający się w ten sposób przed własną odpowiedzialnością za dużo ważniejsze problemy naszej piłki. Za to, że jesteśmy na peryferiach piłkarskiej Europy. Że o naszych klubach nikt nie słyszy, bo od lat odpadają na samym początku wszystkich rozgrywek. Że nasi trenerzy nie znajdują pracy nawet w słabych klubach zachodnich. A reprezentanci kraju, i to ci lepsi, siedzą na ławkach rezerwowych, reszta zaś bezskutecznie szuka klubów, które chciałyby ich zatrudnić. Gdy do tego dodać, że kadrowicze nie potrafili zrezygnować z alkoholu podczas najważniejszych zgrupowań, to wniosek jest tylko jeden. Następcę Beenhakkera czeka niewykonalne zadanie. Pierwszy krok, by to odmienić, to rządowa akcja budowy „orlików”. Kolejnym powinny być centralny i regionalne ośrodki szkolenia. Ośrodki otwarte przede wszystkim dla piłkarskiej młodzieży. Tylko kto ją będzie szkolił? System szkolenia polskich trenerów od wielu lat jest archaiczny, pozorancki i nieskuteczny. Produkujemy więc piłkarzy przeciętnych, źle wyszkolonych technicznie i słabych kondycyjnie. Jak z tego zestawu zbudować reprezentację? Nie da się. Cudów nie ma. Z pustego nie naleje nikt. Ani Beenhakker. Ani Stefan Majewski. Ani Franciszek Smuda. A Holendrowi za dwa lata wzruszeń warto podziękować. Choćby z szacunku do siebie. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Jerzy Domański