Obecny rząd nie myśli poważnie o wznowieniu rozmów na temat gazu norweskiego Tak naprawdę każda ekipa rządząca Polską podchodziła do dywersyfikacji dostaw ropy i gazu jak pies do jeża. Powód jest jeden – pieniądze. Dopóki gaz importowany z Rosji będzie o 30% tańszy od sprowadzanego z Norwegii, o 20% tańszy od północnoafrykańskiego i na zbliżonym (parę procent tańszy, zależnie od aktualnych notowań na giełdach surowcowych) poziomie cenowym jak w krajach arabskich czy Iranie, to zastąpienie sporej części dostaw surowcem bądź znacznie droższym, bądź wymagającym dalekiego transportu, zawsze musi stanowić przykrą ewentualność. I dla dobra polskiego budżetu najlepiej byłoby jej uniknąć. Bo oczywiście nieprawdziwe jest hasło, iż bezpieczeństwo energetyczne nie ma ceny. Ma, i to bardzo konkretną, choć nie zawsze jednakową. Dziś na cele komunalne (piece, kuchenki) przeznacza się 30% z ponad 13 mld m sześc. gazu zużywanego w Polsce. Resztę konsumuje przemysł. W takich produktach jak nawozy azotowe, mocznik czy amoniak koszt gazu stanowi ponad 60%. Gdy zaczniemy w większym stopniu wykorzystywać gaz z kierunku innego niż rosyjski, który będzie wyraźnie droższy, to część naszych zakładów wielkiej syntezy chemicznej stanie na progu bankructwa, bo ich wyroby okażą się za drogie i nikt, ani w kraju, ani za granicą, nie będzie ich chciał kupować. Polska ma gospodarkę otwartą, nie możemy się bronić przed tańszym importem, a pracownicy zwalniani z fabryk w Policach, Włocławku czy Puławach klęliby w żywy kamień taką konieczność zapewnienia krajowi bezpieczeństwa paliwowego, która pozbawia ich zajęcia. Bezpieczeństwo w najdroższej wersji „Kontrakt norweski”, parafowany w Oslo 3 września 2001 r. między Polskim Górnictwem Naftowym i Gazownictwem a konsorcjum pięciu firm norweskich ze Statoilem na czele, oznaczał właśnie wybór takiej, bardzo drogiej wersji zapewnienia Polsce bezpieczeństwa – choć nie od razu było to oczywiste. Polskim negocjatorom, w gronie których był także obecny minister gospodarki, Piotr Woźniak, zabrało jednak trochę przezorności i umiejętności przewidywania. Wedle ówczesnych ustaleń, pierwszy gaz, tłoczony 1400-kilometrową rurą miał dotrzeć do Niechorza w 2008 r. Gazociąg był całkowitą własnością Norwegów, co od razu stawiało ich na uprzywilejowanej pozycji. Firma PGNiG była w tym czasie niemal bankrutem, nie miała środków na udział w budowie, więc Norwegowie koszt położenia gazociągu mieli sobie zwracać ceną dostarczanego nam surowca. Kontrakt był na życzenie strony norweskiej, niesymetryczny. Polska miała prawo do wycofania się z jego ustaleń do końca 2003 r., a Norwegia do końca 2005 r. Od początku rozmów problemem była ilość gazu, który mieliśmy kupować. Norwegowie chcieli, by Polska importowała minimum 8 mld m sześc. Dla Polski, razem z dostawami rosyjskimi i krajowymi, było to zdecydowanie za dużo – i po prostu nie mielibyśmy co robić z takimi ilościami. Wprawdzie strona norweska nie zastrzegła, iż Polska nie może sprzedawać importowanego gazu do innych państw (a taki wymóg istniał w umowach na dostawę gazu z Rosji), jednak w praktyce niewiele to zmieniało, bo wokół nas leżą państwa wykorzystujące gaz rosyjski, które wcale nie były zainteresowane kupowaniem z Polski droższego gazu norweskiego. Stanęło na minimalnych obowiązkowych zakupach wynoszących 5 mld m, bo 3 mld mieli z Norwegii sprowadzać Szwedzi. Ale w początkach 2004 r. okazało się, że Szwedzi wolą tańszy gaz rosyjski niż norweski i przedstawiciel Statoil poinformował, iż Polska musiałaby jednak kupować 8 mld m sześc. Najważniejszym powodem, dla którego strona polska nie ratyfikowała norweskiego kontraktu, była jednak cena. Gdy podpisywano kontrakt, gaz norweski był zaledwie o 10% droższy od rosyjskiego. Wkrótce jednak zaczął się coraz szybszy ruch cen paliw płynnych. Gdybyśmy dziś odbierali gaz z końcówki rury w Niechorzu, jego koszt wynosiłby już ok. 290 dol. za tysiąc metrów sześciennych. Tymczasem koszt gazu rosyjskiego to ok. 200 dol. za tę samą ilość. Podobne do norweskich ceny musiałyby obowiązywać, gdyby doszło do realizacji innego skandynawskiego projektu, 230-kilometrowego gazociągu „Baltic pipe” ze złóż duńskich. W tym przypadku zresztą dywersyfikacja dostaw byłaby tylko chwilowa, bo Duńczycy, przewidując wyczerpywanie się ich złóż, od razu chcieli, aby był to gazociąg dwustronny, pozwalający w przyszłości na tłoczenie
Tagi:
Andrzej Dryszel