Konserwatysta David Cameron może zostać premierem. Liberalni Demokraci, choć są wielkimi przegranymi brytyjskich wyborów, nadal stanowią języczek u wagi Jeszcze w czwartek rano był kandydatem na premiera i murowanym koalicjantem. Outsider wyniesiony na polityczne wyżyny w akcie protestu wobec klasy politycznej Wielkiej Brytanii stawiał warunki i rozdawał karty, bo na to pozwalało mu 100 wróżonych Liberalnym Demokratom miejsc w Izbie Gmin. Dzisiaj Nick Clegg jest najsmutniejszym człowiekiem w Wielkiej Brytanii. Jego partia, która przez krótki okres trzytygodniowej kampanii wyborczej uwierzyła, że może na powrót coś znaczyć, zawiodła się. Zjednoczone Królestwo koniecznie musi coś zrobić ze swoją ordynacją wyborczą. Liberalni Demokraci, mimo że osiągnęli lepszy wynik wyborczy niż przed pięcioma laty, stracą miejsca w Izbie Gmin. Reprezentując prawie jedną czwartą społeczeństwa, będą mieli mniej niż jedną dziesiątą miejsc w parlamencie (57 w 650-osobowej Izbie Gmin). To co prawda i tak lepiej niż po wyborach w 1983 r. – kiedy to reprezentując dokładnie ćwierć elektoratu, otrzymali zaledwie 23 miejsca. Nawet konserwatyści, chociaż ich wynik jest lepszy niż laburzystów w ostatnich wyborach, będą mieli znacznie mniej mandatów (laburzystom 35,4% przełożyło się wówczas na 356 mandatów, obecnie konserwatyści z ponad 36% dostaną 306 mandatów). W dniu wyborów dzienniki na pierwszych stronach promowały swoich politycznych ulubieńców. „Morning Star” napisał: „popierajcie popierających ludzi pracy”, a „Daily Mirror” obok wielkiego zdjęcia Camerona opublikował jego krótkie dossier. Jak się okazuje, hobby lidera torysów to cięcie usług publicznych, nagradzanie bogatych i uprzywilejowanych oraz polowanie na lisy. Ujawniono, jakie ma kwalifikacje zawodowe z „prawdziwego życia” – żadne. Konserwatywny „Daily Express” mobilizował wyborców, pisząc, że nastał D-Day (kryptonim dnia lądowania w Normandii) i że „zawieszony parlament to katastrofa”. Sam siebie przeszedł jednak „Sun”, publikując wizerunek lidera torysów przerobiony na modłę słynnego plakatu Baracka Obamy, podpisany oczywiście Hope (nadzieja). Tuż obok gazeta uściśla: our only hope (nasza jedyna nadzieja) i wyznaje: In Cameron we trust (wierzymy w Camerona). W środku promocja najgorszego sortu, ale być może przemawiająca do wyborcy, że główny konserwatysta to good lad (swój chłop). Oto zdjęcie Camerona, jak kupuje „Sun” na stacji benzynowej. „Podzielam wartości czytelników „Suna” i obiecuję, że jeśli zdobędę ich zaufanie, spłacę ten dług co do grosza”. Bardziej stonowany „Independent” wyliczył na pierwszej stronie 15 powodów, dla których te wybory miały zmienić oblicze Brytanii. Wygląda na to, że jego publicyści byli w błędzie. Dwóch w górę, jeden w dół Ostatni tydzień kampanii przebiegał inaczej od poprzednich. Walcząc o utrzymanie posady, laburzystowski premier Gordon Brown pokazał zupełnie inną twarz. Przez dwa tygodnie gazety nazywały jego kampanię bałaganem: sztab wyborczy składał się głównie z ochotników, on sam przegrywał telewizyjne debaty, nazwał babcię bigotką, a na premierze jeżdżących billboardów pojazd reklamujący Partię Pracy spowodował wypadek. Nie zapominajmy także, że jeszcze rok temu laburzyści mieli tak niskie notowania, że groziło im wymarcie, a Brown sam był najmniej popularnym premierem od bardzo dawna. Fascynujące jest, że w tak niesprzyjającej atmosferze nie poddał się, nie ugiął i nie ustąpił. Wręcz przeciwnie: wstał, pozbierał się i przeszedł do ofensywy, bezlitośnie okładając konserwatystów jako tych, którzy obetną wydatki w sposób, który ostatecznie zadławi gospodarkę, i którzy zlikwidują zasiłek na dzieci. Przemiana Gordona Browna została uznana nawet przez konserwatywną prasę. „Spectator” oddał mu, że jego ostatnie przemówienia były wyjątkowe, a „Times” komentował wtorkową wizytę w hucie tak: „To człowiek, który hartował się w ogniu”. Również kampania konserwatystów nabrała tempa w ostatnim tygodniu. David Cameron w ostatniej debacie telewizyjnej wypadł znacznie lepiej i zaczął ostrzej atakować konkurentów. „Daily Mirror” wysyłał za nim codziennie przebranego za żółtego kurczaka człowieka, do którego torys w końcu podszedł, zdjął mu maskę i wdał się z nim w rozmowę. To jest zapewne ten współczujący konserwatyzm. Ten brzydszy przybrał postać reklamówki, w której odbywa się sąd nad pocącym się Gordonem Brownem. Czy istnieje bardziej siermiężny sposób komunikacji z wyborcą? Impet wytraciła natomiast kampania liberałów. Nick Clegg wyraźnie
Tagi:
Kuba Kapiszewski