Obok rybaków i innych przypadkowych topielców większość kończących żywot w Dunaju to samobójcy Korespondencja z Wiednia Cmentarz Bezimiennych, jedyne takie miejsce na świecie, ofiarowane 155 lat temu samobójcom i ofiarom Dunaju. Pomnik pamięci samobójców, dziś pod ochroną, czy makabryczny nieco adres wypraw na łono natury i obiad do gospody Przy Cmentarzu Bezimiennych? Cmentarz leży na obrzeżach Wiednia, na krańcach dystryktu Simmering przy porcie Albern, gdzie Dunaj ani modry, ani piękny. Tam dawniej nabierał rozmachu i prędkości i regularnie wyrzucał ciała nieszczęśników na brzeg. Statystycznie (prawie) jedno ciało miesięcznie. Do 1939 r. Pierwsze ciało ofiary Dunaju wypłynęło w Albern w 1840 r., inne źródła mówią o 1854 r. Miejscowi pochowali je tam, gdzie je znaleźli. Nie wiadomo, kim był topielec, dlaczego utonął. Tu na Dunaju był potężny wir, który wypluwał na brzeg to, co rzeka długo niosła. Topielcy wypływali dokładnie w tym jednym miejscu w Albern, niesieni wiele kilometrów kończyli tu swoją wodną, przedostatnią drogę. Większości okrutnie zmienionych nieboszczyków nie dało się przypisać twarzy, nazwiska ani losu. Obok rybaków i przypadkowych topielców większość kończących żywot w Dunaju to samobójcy. Ostatnią drogę odbywali dzięki serdecznym mieszkańcom Albern na specjalnie dla nich przygotowany cmentarz. Cmentarze często noszą imiona miejsc, w których się znajdują, czasem na pamiątkę sąsiednich mieścin. Nie są bezimienne. Bezimienni mogą być ci, którzy spoczęli w ziemi. Bezimienni mogą nadać imię cmentarzowi, które nie powie nic o lokalizacji, ale pozwoli dowiedzieć się czegoś o jego „mieszkańcach”. Przeszłość pozostała w lapidarnych inskrypcjach, w datach, w postaci dwóch liter NN. Albern, najodleglejszy kraniec Wiednia, zakrzaczony, zalesiony, z byle jakimi łąkami, nazywany był mało elegancko Sauhaufen (świńskie stosy). Cmentarz Bezimiennych nie wymagał metryki ani nazwiska. Tabliczki na krzyżach mają napis „Bezimienny” albo „Nieznany”. Jednakowe mogiłki usypane z ziemi, bez kamiennych obramowań, w odległości 1 m od siebie, nikogo nie wyróżniają. Jedyną ozdobą są czarne, dziś pordzewiałe jednakowe krzyże ze srebrzonym Chrystusikiem. Na niektórych znajdują się wieńce, wiązanki, znicze, pozostawione dawno plastikowe kwiaty bez koloru. Żadnych nazwisk, dat, tylko numer na metalowej tabliczce u stóp krzyża. Są wyjątki – na jednym z grobów: „Wilhelm Töhn. Utopił się z obcej ręki dnia 1 czerwca 1904 w 11. roku życia”. Oto historia, której jesteśmy blisko: Dunaj i ludzie sprzed wieku, którzy przyjmowali te ciała topielców jak swoich zmarłych, chowali je z godnością. Obce losy, których koniec nie był naturalny, bywał wybawieniem, wypadkiem, zabójstwem. Twardzi mieszkańcy Albern, zaprawieni w życiu z rzeką, znosili przykre, straszne widoki zmarłych zniekształconych długą obecnością w wodzie. Uparcie wyrzucane przez rzekę zwłoki zasługiwały na odruch litości. Miejsce, gdzie rzeka pluła ciałami Sauhaufen od średniowiecza było wioską rybacką. Jak żadna inna okolica Wiednia cierpiało zalania i powodzie z nieuregulowanego Dunaju. W 1775 r., potem w 1793 r. mieścina została całkowicie zniszczona i musiała być budowana na nowo. Ok. 150 mieszkańców ponownie wracało nad niebezpieczną rzekę i odbudowywało domostwa. Kiedy w połowie XIX w. wzmocniono brzegi i uregulowano koryto Dunaju, w ciągu tylko 30 lat liczba mieszkańców wzrosła czterokrotnie. W tym samym czasie, w 1854 r., w Albern założono cmentarzyk w celu chowania ciał, które wypływały tam niesione z prądem Dunaju. Niekiedy ciała spływały aż z Bawarii, okaleczone przez zwierzęta i naturalny rozkład. Urzędowa definicja cmentarza brzmiała: „Miejsce dla tych, którzy nieszczęśliwie utonęli w Dunaju, a ich ciała są regularnie wyrzucane z wody na brzeg w Sauhaufen lub w pobliżu”. Unikano stwierdzenia, że nie wszyscy nieboszczycy nieszczęśliwie utonęli, ale byli po prostu samobójcami, którym nie należy się pochówek w imię Boga. W Albern nie było ani kościoła, ani księdza… Mówiło się w okolicy, że niektórzy woleli wybrać zamiast śmierci w wodach Dunaju gałąź drzewa przy cmentarzu. Ktoś nawet powiesił się już w XX w. na kutych kratach kaplicy. Innym razem grabarz musiał odcinać swojego własnego syna w pobliskim lasku. Ponoć jedynym spośród chowanych na cmentarzyku, który zmarł śmiercią naturalną, jest właściciel gospody Przy Cmentarzu Bezimiennych, szczególnie związany z tym miejscem. Może z wdzięczności tym
Tagi:
Beata Dżon