Na początku lat 90. Anna Branicka-Wolska, spadkobierczyni znanego rodu, deklarowała, iż nigdy nie zamierzała i nie zamierza występować o zwrot Wilanowa, mimo że to jej dom rodzinny. Takie obiekty, jak zapewniała, muszą pozostać w rękach państwa. Dziś seniorka rodu zmieniła zdanie. Pałac bezwzględnie musi wrócić do Branickich, innego wyjścia być nie może. Jak mówi Adam Rybiński, przedstawiciel rodziny i siostrzeniec 84-letniej Anny Branickiej-Wolskiej, wiedzą oni od dawna, że pałac mogą dość łatwo odzyskać. Ich adwokaci zapewniają zaś, że będą walczyć o Wilanów we wszystkich instancjach krajowych oraz w Strasburgu. Wtedy, w latach 90., Branickim, jak zapewniali, chodziło właściwie o drobiazgi: ot, o zwrot kilku przedmiotów o wartości głównie sentymentalnej. Wkrótce jednak sporządzona została lista obejmująca ponad 6 tys. obiektów muzealnych, które były w wilanowskim muzeum – i o ich zwrot Braniccy natychmiast wystąpili do sądu. Muzeum broniło się, tłumacząc, że nie wiadomo, które z tych muzealiów rzeczywiście należały do Branickich, bo pod koniec wojny wilanowski zbiór został rozproszony, potem zaś zwieziono do niego wiele eksponatów także z innych pałaców. Branickich to nie przekonywało. Skoro coś jest w aktualnym spisie, musi zostać im oddane. Dotychczas odzyskali część mebli i sreber. Teraz zaś żądają całego pałacu. Jest to dosyć typowe zachowanie ze strony osób o historycznych, znanych w Polsce nazwiskach, które starają się o zwrot odebranych im po wojnie zamków, dworów i pałaców. Gdy upadł PRL, zapewniali, że w poczuciu odpowiedzialności za losy ojczyzny i narodu, „która zawsze cechowała ich ród”, chcą, by te obiekty dalej służyły społeczeństwu. Sami zaś pragnęliby najwyżej móc czasem wykorzystywać muzealne wnętrza do uroczystości rodzinnych czy odzyskać niektóre sprzęty. Potem apetyty rosły, a kończyło się to zwykle na wnoszeniu spraw o wydanie im całej, odebranej rzekomo z naruszeniem ówczesnego prawa, nieruchomości. I tak właśnie Lubomirscy rozpoczęli walkę o Wiśnicz, Druccy-Lubeccy o Bałtowo, Radziwiłłowie o Jadwisin, Krasiccy o Lesko, Krasińscy o Opinogórę, Czartoryscy o Gołuchów, Potoccy o Koniecpol, Raczyńscy o stołeczną Akademię Sztuk Pięknych – wymieniać można długo. Krzywe koło historii Okazuje się, że można cofnąć czas. Na naszych oczach zawracane jest koło historii. Dawni właściciele wracają do swych posiadłości. W tym stwierdzeniu niby nie ma nic zdrożnego czy nadzwyczajnego. Odzyskiwanie majątków, zabranych przez „państwo ludowe”, trwa przecież już od początku lat 90. Warto jednak zdawać sobie sprawę ze skali tego zjawiska. W żadnym innym kraju Europy nie występuje obecnie tak duże nasilenie procesów reprywatyzacyjnych. Ponad 20 tys. nieruchomości oddanych przez państwo wedle stanu pod klucz, kilka tysięcy postępowań zmierzających już do pomyślnego dla właścicieli końca, kilkanaście tysięcy kolejnych obiektów, co do których już zgłoszono żądania zwrotu, ok. 400 mln zł wypłaconych odszkodowań – „klasy posiadające” w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej mogą tylko pozazdrościć polskim kolegom. W naszym kraju dochodzi do bezprecedensowej zmiany nie tylko ekonomicznej, lecz także kulturowej i społecznej. Na tle ubogiego ogółu mieszkańców raptem setki tysięcy ludzi stają się bardzo zamożne, bez jakiegokolwiek intelektualnego czy choćby fizycznego wkładu własnej pracy (oczywiście z wyjątkiem pracy włożonej w prowadzenie spraw przed sądami i organami administracji). A na ich zamożność składa się właśnie ów ubogi ogół, bo jak wiadomo z ekonomii, „nie ma darmowych obiadów” – i niedobór finansowy spowodowany wypłatą przez państwo odszkodowania musi zostać przez kogoś pokryty. Jeśli natomiast państwo w naturze zwraca obiekty dawnym właścicielom, chodzi nie tyle o środki finansowe wydatkowane przez budżet, ile o los oddawanych nieruchomości – i ich dotychczasowych użytkowników. Dlatego właśnie pracownicy warszawskiej ASP wystąpili w obronie uczelni, a muzea mieszczące się w Wilanowie i innych rezydencjach walczą o to, by ich siedziby zostały w rękach państwa. Bo po ich zwrocie nie będzie można mieć gwarancji, czy nadal będą funkcjonować w nich ogólnodostępne obiekty muzealne, często prowadzące jednocześnie działalność naukową i badawczą, otwierające podwoje dla zwiedzających po przystępnej cenie, bo przecież dotowanej przez państwo. Nie będzie można skutecznie sprawdzić, czy z muzealnych zbiorów nie znikną raz na zawsze jakieś cenne obiekty, nawet gdyby przyszli właściciele po trzykroć się zarzekali, że ich nie uszczuplą. Skoro odbudowali, niech oddają Oczywiście, nikt przy
Tagi:
Andrzej Dryszel