Liberum veto Ze zdziwieniem i konsternacją przyjęłam list Adama Michnika i Adama Krzemińskiego, proponujący, by centrum przeciw wypędzeniom zlokalizować we Wrocławiu, gdzie mieszka niemało moich współziomków z byłych kresów południowo-wschodnich. Odnoszę wrażenie, że Autorzy listu jakby nie przyjęli do wiadomości sygnałów płynących ostatnio z Francji i z Holandii, a dowodzących, co się dzieje, gdy elity polityczne nie liczą się z nastrojami właściwymi społeczeństwu, a przynajmniej dużej jego części. O stosunku Polaków do problemu „wypędzenia”, ściśle związanego z powojenną zmianą granic, świadczy dobitnie popularność, jaką od lat cieszą się filmy Sylwestra Chęcińskiego o Kargulach i Pawlakach, zarówno gdy wyświetlano je w salach kinowych, jak obecnie, gdy coraz to wracają na ekrany telewizyjne. Sam fakt powstania tak celnych utworów dowodzi, że Polacy w głębi serca, na poziomie podświadomości (a ona jest tu najważniejsza) w pełni zaaprobowali zmianę granic, jej zaś warunkiem było przesiedlenie zarówno nas, „kresowiaków”, jak ludności niemieckiej z byłych rubieży państwa zwanego przez nazistów Trzecią Rzeszą. Autorzy listu, a za nimi większość dyskutantów przyjęła za swój termin „wypędzeni”, zaczerpnięty z roszczeniowej retoryki ziomkostw. Mnie termin ten wydaje się równie nieadekwatny do zaszłości historycznych, jak było nim eufemistyczne określenie „repatriacje” – powrót na ojczyzny łono. Centralna Polska z Lublinem i Warszawą, gdzie spędziłam trzy czwarte życia, nie była i nie jest mi tak bliska jak niegdysiejsze województwo tarnopolskie, gdzie się wychowałam i skąd wyjechałam w 1944 r., już wówczas świadoma, że tam nie wrócę. Nie dlatego, że nie byłam przywiązana do „kraju lat dziecinnych”, ale dlatego, że za młodu żyłam wśród Ukraińców, na tamtym terenie przebywałam „pod Sowietami” oraz za okupacji niemieckiej i nie mam wątpliwości, że zachowanie międzywojennych granic z ówczesnym układem etnicznym musiałoby doprowadzić do wojny, o jakiej nawet nie chcę myśleć – wystarczą mi aż nadto walki w Bieszczadach. Niezależnie jednak od moich osobistych doświadczeń i uczuć (wiem, że nie wszyscy „kresowiacy” pogodzili się z utratą swych posiadłości…) sądzę, że na problem powojennej regulacji granic spojrzeć należy w znacznie szerszym kontekście historycznym. Przecież w naszym regionie Europy przez wieki dokonywał się proces, przez samych Niemców nazwany Drang nach Osten – parcie na Wschód. A my, Polacy, mieliśmy w tym swój udział. Czy tylko dlatego, że dawaliśmy się spychać silniejszym zachodnim sąsiadom, czy także z tej racji, że „dzikie pola” były dogodnym terenem ekspansji, której sprzyjały postawy małoruskich elit, chętnie ulegających polonizacji – nie z miłości do naszej kultury, tylko dla związanych z tym przywilejów. Nie dla Kochanowskiego, tylko dla foteli senatorskich i buław hetmańskich! Taka jest prawda. Powojenne „pchniecie na Zachód” dokonało się za sprawą Stalina i w jego imperialnym interesie, ale czy w danym razie nie przypadła mu rola Mefistofelesa, o którym Goethe pisał, że jest „tej siły cząstką drobną, co zawsze złego chce i zawsze sprawia dobro” („Faust”, przekład Feliksa Konopki)? Moim zdaniem, nasze granice, zwłaszcza polsko-niemiecka i polsko-ukraińska, przypominają świeże blizny po bolesnej, lecz zbawiennej operacji. Dyskusja o „wypędzeniu” z natury rzeczy musi prowadzić do sprawy granic – z jakimi konsekwencjami? Już dziś rozlegają się głosy, że list Michnika i Krzemińskiego to prowokacja antypolska… Osobiście jestem jak najdalsza od jakichkolwiek teorii spiskowych, miłych rożnym oszołomom, natomiast nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dwaj znakomici publicyści z „pokolenia synów” niezbyt pilnie odrobili lekcję z historii zarówno dawniejszej, jak najnowszej i w rezultacie nie wiedzą, co czynią. Jakby nie przychodziło im do głowy, że ich inicjatywa, zamiast sprzyjać pojednaniu z naszymi zachodnimi i wschodnimi sąsiadami, może wywołać licytowanie się krzywdami. Nader znamienny jest tu spór o cmentarz Orląt… Jeśli przy naszej obecnej sytuacji gospodarczej w ogóle stać nas na fundowanie sobie coraz to nowych instytucji, to ze swej strony proponowałabym powołanie centrum badania konfliktów międzykulturowych, bo to jest palący problem dnia. Ale od tego są funkcjonujące już gremia międzynarodowe i nie ma powodu, byśmy je wyręczali. We „własnym domu” mamy dość pilniejszych spraw do załatwienia, jak choćby nasilona aktywność Samoobrony. Naprawdę! 21.05.2002 r. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Anna Tatarkiewicz