Co piszczy w NIK?

Co piszczy w NIK?

Niektórzy dyrektorzy delegatur pomylili elitarną instytucję stojącą na straży grosza publicznego z Inspekcją Robotniczo-Chłopską Półtora tysiąca pracowników Najwyższej Izby Kontroli to urzędnicza elita sektora publicznego, najlepsi z najlepszych, wyselekcjonowani, sprawdzeni. W konkursach na obsadzenie jednego etatu kontrolerskiego w NIK startuje po kilkudziesięciu chętnych. A wymogi są duże – trzeba mieć wyższe wykształcenie, władać co najmniej jednym językiem obcym, mieć przynajmniej pięcioletnią praktykę w administracji rządowej lub samorządzie, być osobą apolityczną, bezpartyjną, nie pełnić funkcji radnego, posła ani senatora, nie prowadzić działalności gospodarczej. Kandydat sprawdzany jest też dokładnie przez różne służby, bo osoba kontrolująca takie organy administracji rządowej jak Kancelaria Prezydenta, Kancelaria Sejmu, Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny musi mieć certyfikaty dostępu do państwowych tajemnic. Potem trzeba jeszcze odbyć 10-miesięczne specjalistyczne szkolenie i można liczyć na bardzo godziwą pensję podstawową, dodatki kontrolerskie, stażowe, funkcyjne oraz liczne przywileje. Zwykli urzędnicy zarabiają w NIK średnio ok. 7600 zł i raz w roku mogą otrzymać nagrodę do 9700 zł. Urlopy są trochę dłuższe, no i kontrolerów chroni immunitet – bez zgody kolegium NIK nie wolno ich zatrzymać ani stawiać przed sądem. Jeszcze lepiej być prezesem. Prezes NIK Jacek Jezierski otrzymał za 2012 r. 70 800 zł nagrody, natomiast trzej wiceprezesi po ok. 68 150 zł. Jak widać, kierownictwo tej instytucji w czasach kryzysu pilnuje dobrze nie tylko grosza publicznego, ale i własnych zarobków. Dlaczego więc w tej prestiżowej instytucji, gdzie pracuje kwiat polskich urzędników mogących rozliczać z wydatków prezydenta, premiera, ministra, wojewodę czy inną osobę dysponującą państwowymi pieniędzmi, dochodzi do wielkich napięć pomiędzy kierownictwem a pracownikami, do gorszących zdarzeń, molestowania i sporów sądowych? Do biur Najwyższej Izby Kontroli musi wkraczać Państwowa Inspekcja Pracy, choć powinno być odwrotnie – to NIK ma kontrolować PIP. Lublin – mobbing, inwigilacja, dyskryminacja W Lublinie grupa pracowników NIK zarzuciła dyrektorowi delegatury Adamowi P. stosowanie praktyk mobbingowych i dyskryminacyjnych, inwigilację oraz złe traktowanie w pracy. W marcu tego roku do biur lubelskiej delegatury weszli kontrolerzy Państwowej Inspekcji Pracy. Wszystkim pracownikom rozdano do wypełnienia anonimowe ankiety, pytając o przypadki werbalnej agresji ze strony dyrektora, szykany, naruszenie prywatności i godności osobistej pracowników. Opinie o dyrektorze były różne, 44% ankietowanych nie odczuło, że padło ofiarą wymienionych w ankiecie nieakceptowanych zachowań szefa, 22% spotykało to raz w tygodniu lub częściej, 14% doświadczało tego raz lub dwa razy w miesiącu. Inspektorzy pracy nie zakończyli jeszcze kontroli i z pewnością nie wszystkie zarzuty zostaną potwierdzone, jak chociażby zainstalowanie kamer na korytarzach. Dyrektor wytłumaczył to względami bezpieczeństwa, a nie chęcią podglądania pracowników w drodze do toalety. O tym, co się dzieje w tej delegaturze, można przeczytać w lubelskiej prasie. Oto fragmenty kilku opublikowanych listów o dyrektorze nadesłanych przez pracowników: „Stworzył atmosferę strachu i niepewności, na najmniejsze banalne potknięcia pracowników reaguje z furią i agresją, grożąc karami dyscyplinarnymi”. „Pracownicy są zestresowani, znerwicowani i przygnębieni”. „Nie oszczędza nikogo, potrafi zmieszać z błotem każdego, kto mu się nawinie pod rękę, i sprawia mu to ogromną radość”. „Jeśli kogoś spotka na korytarzu, to pierwsze jego słowa na powitanie – i co, obija się pan/pani?”, „Ostatnio jeden z naszych kolegów, doradca prawny (zdrowy i silny), dostał w domu zawału serca. Skarżył się, że od kilku lat był dyskryminowany i nękany przez P.”. Adam P. nadal pełni swoją funkcję. Konkurs na dyrektora delegatury w Lublinie jeszcze się nie odbył. Wrocław – agresja, molestowanie, złośliwości Pierwsze skargi na dyrektora delegatury NIK we Wrocławiu Andrzeja M., zarzucające nadużywanie alkoholu, pomiatanie pracownikami oraz kontakty towarzyskie z szefami kontrolowanych jednostek, zaczęły nadchodzić do prezesa NIK już w 2007 r., ale zostały zlekceważone. Dopiero Julia Pitera, pełnomocniczka rządu do walki z korupcją, zasugerowała Bronisławowi Komorowskiemu, który był wtedy marszałkiem Sejmu (NIK podlega tylko kontroli Sejmu), zbadanie tej sprawy. Wewnętrzne śledztwo, oparte głównie na wyjaśnieniach dyrektora, nie potwierdziło zarzutów. Pracownicy napisali więc do Państwowej Inspekcji Pracy. Z przeprowadzonej przez PIP anonimowej ankiety wynikało, że aż 40% osób zatrudnionych we wrocławskiej delegaturze NIK zauważyło przypadki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 29/2013

Kategorie: Kraj