Co robić żeby mieć dzieci?

Co robić żeby mieć dzieci?

Mały poradnik dla rządzących Na emigracji Polacy mnożą się na potęgę. W Londynie w grudniu 2007 roku Konsulat Polski zarejestrował 17 tysięcy podań o dokument tożsamości dla noworodków (podaję za „Życiem Warszawy” z 22 grudnia 2007). W Warszawie urodziło się w tym samym czasie o połowę mniej dzieci. Nikt nie zrobił jeszcze badań nad poziomem dzietności polskiej migracji, ale są podstawy, by sądzić, że londyński baby boom jest symptomatyczny. Polacy lubią mieć dzieci, przede wszystkim jednak wtedy, gdy stwarza się im dogodne warunki zarówno do opieki nad potomstwem, jak i do kontroli własnej płodności. W Europie, a zwłaszcza w tych krajach, które odnotowują wysoki przyrost naturalny, urodzenie dziecka nie jest poświęceniem, nie powoduje ubożenia rodzin ani ubezwłasnowolnienia kobiet. Bo państwa, które chcą mieć dzieci, płacą na dzieci, nie licząc na „święte obowiązki rodziny” czy „tradycyjną rolę matek”. Tymczasem większość naszych polityków wierzy, że jak się zamówi mszę w intencji płodności, to Polska dziećmi stanie niczym kościołami. A jeśli kobietom zadeklaruje się szacunek i odetnie się je od złych wpływów feminizmu, to będą rodziły, wychowywały, cierpliwie znosiły dyskryminację i głodową emeryturę (lub – z jej braku – łaskę męża). No bo są kobietami, a powołaniem kobiety jest bezpłatna praca na rzecz rodziny. Polityka prorodzinna czy prokobieca? Trzeba zdecydować, czy chcemy mieć dzieci w ogóle, czy dzieci w rodzinie. Na model pierwszy postawili Szwedzi, na drugi Francuzi. W Szwecji ważna i skuteczna jest pomoc dla kobiet, które rodzą, i tych, którzy wychowują dzieci, a niekoniecznie dla rodzin. Samotna matka czy samotny ojciec wspierani są przez państwo tak, że posiadanie dziecka staje się poważną pokusą dla samotników, którzy nie chcą, nie mogą, nie umieją łączyć się na dłużej z innymi, ale jeśli zechcą, państwowe pieniądze nadal idą „za dzieckiem”, a nie za sakramentem. We Francji promuje się rodziny wielodzietne i wspiera osoby wychowujące samotnie dzieci lub rezygnujące z części etatu na rzecz wychowania. Państwo po prostu płaci za rodzicielstwo, bo to się państwu opłaca. Była minister Joanna Kluzik-Rostkowska stawiała na programy prorodzinne i jak ognia unikała skojarzeń z feminizmem i problematyką kobiecą w ogólności. Bo dziecko, podobnie jak seks – w opinii jej partii – są darami Boga dla rodziny, a nie przedmiotem praw jednostkowych. Tymczasem jeśli nie przejdzie się od polityki prorodzinnej do polityki prokobiecej, dzieci nie będzie lub będą rodzić się poza granicami naszego kraju. Nie ma płodności bez wolności Żaden polityk nie może abstrahować od faktu, że kobiety się emancypują i że proces ten jest dynamiczny i nieodwracalny. Kobiety starają się w coraz większym stopniu panować nad własnym życiem. Planują własną edukację, karierę i płodność. I dlatego trudno sobie wyobrazić, że kobiety będą rodzić na potęgę tylko dlatego, że się je do tego zmusi, utrudniając zakup środków antykoncepcyjnych (lub nimi strasząc) czy zakazując aborcji. Zachęta becikowym już tylko śmieszy, choć oczywiście państwo zawsze może liczyć na rodziny „nieświadomie wielodzietne”, gdzie w ciążę zachodzi się po alkoholu lub po gwałcie. Niemało jest ich w kraju. Ale jakież będzie to państwo, gdy źródłem przyrostu naturalnego jest patologia? Brak wiedzy o własnej fizjologii, płodności, o metodach antykoncepcji nie staje się czynnikiem wzrostu dzietności, ale – wzrostu krzywdy. A poczucie krzywdy nie sprzyja prokreacji, lecz dzieciobójstwu. Toteż zamiast prowokować nieszczęścia, lepiej społeczeństwo uświadamiać. W Szwecji, Danii i Francji, które odnotowują największy przyrost naturalny, nowoczesna (!) edukacja seksualna odbywa się w wieku najbardziej do tego przystosowanym, czyli wcześnie, i trwa przez wiele lat. Środki antykoncepcyjne są refundowane, aborcja dostępna, podobnie jak sieć poradni typu „K” (seksualnych i ginekologicznych). Płodność jest pod świadomą kontrolą kobiet i państwa. Bo wolność jest warunkiem nie tylko odpowiedzialności za dzieci, ale i potrzeby ich posiadania. Politycy – do dzieci! Moda na dzieci jest wprost proporcjonalna do skuteczności i atrakcyjności polityki społecznej. A ta kosztuje. W Polsce trzeba zacząć od zrekonstruowania infrastruktury żłobków i przedszkoli, których ogromną liczbę polikwidowano w ostatnich latach. Trudno znaleźć miejsce w żłobku (jeśli takowe jeszcze istnieją), na miejsce w przedszkolu czeka się miesiącami lub posyła dziecko do kosztownych placówek prywatnych. Trzeba też uelastycznić czas pracy takich placówek, by dostosować

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 27/2009

Kategorie: Książki