Co z tą Szajbą?

Co z tą Szajbą?

Naśmiewając się ze stereotypów, Klata sam zdaje się wpadać w pułapkę strupieszałego wzorca „Szajba” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Jana Klaty, zrealizowana we wrocławskim Teatrze Polskim, najlepszy spektakl zakończonego właśnie w Gdyni R@portu, czyli festiwalu polskich sztuk współczesnych, nie dostała grand prix. Przedstawienie oblegane i gorąco oklaskiwane przez widzów, nagrodzone przez dziennikarzy, dostało od jury zaledwie nagrodę drugiej kategorii. Grand prix w ogóle nie było, a pierwszą nagrodę przyznano nieudanemu, moralizatorskiemu spektaklowi Pawła Passiniego „Wszystkie rodzaje śmierci”. Dlaczego? Może tak się objawił lęk przed oczyszczającym śmiechem. Tytuł „Szajba” trafnie oddaje stan umysłu konstruktora świata przedstawionego. Wszystko tu jest zmiksowane: polskie mity, współczesne lęki (z terroryzmem na czele), stereotypowe wyobrażenia o szczęściu i patriotyzmie, papka medialna i wyolbrzymiona głupota polityków, a wreszcie odwrócone stereotypy o wybaczaniu (tu Niemcy wybaczają Polakom przypisywane Żydom „winy” w nacjonalistyczno-faszystowskim sosie) i odkłamywaniu historii (podczas wojny milion Niemców miało jakoby ukrywać się w polskich domach, ponieważ protestowali przeciwko okupacji Polski). Humor rodem z „Ubu króla”, sporo dowcipu grubego a sprośnego, poszatkowany z Monty Pythonem, paradoksalny, przeczyszczający, a więc uwalniający od brzemienia rozmaitych liczmanów. Oto Polsce, w której rządzi dożywotni Premier Mister Ble, troskliwie rzucający na Polskę gospodarskim okiem, z wygłodzoną seksualnie żoną Wiktorią u boku, zagrażają terroryści paraislamscy z Kujaw, odrywając tę prowincję od macierzy i usiłując podporządkować sobie Polskę oraz zniszczyć fizycznie jej przywódcę tudzież prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tymczasem Wiktoria (Kinga Preis) ulega przemożnemu uczuciu do kujawskiego zamachowca 99 Groszy i ucieka z nim przez pola i lasy, a działania wywiadu przynoszą opłakane skutki – śledczy się wiesza, kiedy stwierdza, że zlecone mu zadanie zgładzenia terrorysty miało podłoże osobiste. Terroryści z Wielkich Kujaw też mają kłopoty, przerasta ich zadanie złożenia bomby: jednemu z nich wpada do oka rzęsa, a drugi usuwa ją radykalnie razem z oczami, co w rezultacie sprawia, że terrorysta wysadza się sam. Na polu bitwy pozostają więc 99 Groszy i Mister Ble, obaj pretendujący do prawa własności ciała i duszy Wiktorii. Kiedy sposobią się do pojedynku, padają trupem, ubici strzałem z pistoletu przez Wiktorię, która najbardziej nie lubi, kiedy się jej przerywa. Na koniec przybywa Polska (w spektaklu emerytowana garderobiana Teatru Polskiego we Wrocławiu) i spektakl zamyka radosny pląs ku jej chwale. Po drodze jesteśmy świadkami przesłuchania dziwnych osobników, duchów przypominających pszczelarzy (tyle zostało z zaplanowanych przez autorkę duchów ofiar, zaginionych podczas ataku na WTC, ale Klata nie chciał, żeby spektakl za bardzo trącił realnością). Duchy zrazu objawiają się Wiktorii, ale potem poddawane są torturom przez śledczego – ostatecznym dowodem na ich polskość stają się wspólnie a solennie śpiewane godzinki. Słowem pełna szajba, ale w zgrabnym opakowaniu – scenografia jest wymodelowana na cieplarnię, gdzie pod folią grają aktorzy i siedzą widzowie, a przestrzeń sceniczną wypełniają dziesiątki doniczek, nadto po prawej stronie telefon jak z budki (u premiera!), ognisko do pojednań i przesłuchań z lewej, stół w centrum – służący do posiłków, jako katedra prof. Jerzego Bralczyka (notabene mordowanego przez terrorystów), a także estradka, w głębi zaś, za odsłanianą kotarką WC, gdzie terrorysta biedzi się z wypróżnieniem, rzęsą i bombą). „I cóz za tako nauka? Gdzies ta Polska?”, powtarzamy za Wyspiańskim. A jest, jest (Staruszka), także w cytacie z „Wyzwolenia”, który wypowiada po młodopolsku zwisający samobójca-śledczy: „Chcę, żeby w letni dzień, / w upalny letni dzień / przede mną zżęto żytni łan” itp. „Szajbę” łatwo uczynić łupem prześmiewców, że płytka, kabaretowa, że ani diagnoza, ani paszkwil, że skupia uwagę na skamielinach myślowych, ale – poza terroryzmem – starannie omija rzeczywiste konflikty współczesności. Tak to bywa z parodiami, ryzykowną grą z ideami i formami, którą autorka i reżyser uprawiają, a za nimi aktorzy. Każdy tu może poszczycić się aktorskimi wynalazkami. Kinga Preis znalazła dla siebie przezabawną formułę postaci: zakochanej somnambuliczki, która wszystko mówi i czyni w zwolnionym tempie, aż chciałoby się jej pomóc. Eksplozja dowcipu i czarnego humoru razi wydelikacone oczy i uszy, ale razić może także nieoczekiwany w spektaklu ton serio, wspomniane już godzinki i monolog Konrada

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 21/2009

Kategorie: Kultura