Córa marnotrawna

Córa marnotrawna

Fot. Kamil Piklikiewicz/DDTVN/East News Warszawa, 14.01.2017 Na planie programu Dzien Dobry TVN N/Z: Renata Dancewicz

W mediach pisze się o mnie: feministka, lewaczka, ateistka, lesbijka, Żydówa, masonka, dziwka. Wszystko mi jedno Renata Dancewicz Zostałam aktorką, ale zawdzięczam to bardziej mojemu charakterowi niż predyspozycjom. Przypuszczam, że gdybym po bożemu skończyła Wydział Aktorski w Filmówce, od dawna nie uprawiałabym tego zawodu. Zawsze powtarzałam i nigdy się tego nie wstydziłam, że były i są dziewczyny o wiele zdolniejsze ode mnie. Nie wiadomo, jak ułożyłoby się moje życie, ale jestem przekonana, że po ukończeniu szkoły filmowej zajęłabym się czymś innym, tak jak wielu studentów aktorstwa przede mną i po mnie. Zdecydował jednak charakter. Zostałam brutalnie usunięta ze szkoły i właśnie to – trawestując Mirona Białoszewskiego – „zadziałało mi na ambit”. Uparłam się, że udowodnię sobie i światu, że się nadaję, że będę grała. To były ambicje i przekora. Jestem, zawsze byłam, hedonistką. Najważniejsze są życie, spotkania z ludźmi, to, co się dzieje tu i teraz. Jeśli zaś chodzi o zawód, nigdy nie był dla mnie na pierwszym miejscu: zarówno wtedy, gdy byłam rozchwytywana przez film, jak i dzisiaj. Poza tym ja mam chyba poważny mankament: nie potrzebuję skupiania na sobie uwagi, wręcz tego nie lubię. A to jest dla aktorki zabójcze. Mniejsza o codzienność, wiele koleżanek również nie chce być w centrum zainteresowania w życiu prywatnym, ale na scenie, na planie filmowym trzeba błyszczeć. Ja tego nie czuję i nie lubię, i to mnie – co tu kryć – w pewnym stopniu dyskwalifikuje. (…) Nie mam wielkich ambicji. Ja nie muszę być nikim ważnym. Większość ludzi marzy o tym, żeby stać się kimś wyjątkowym, a przynajmniej jakoś się wyróżniać, mieć status autorytetu w określonej dziedzinie, zasłużyć na szacunek. Ja jestem inna. Nawet gdyby nikt się nie dowiedział, że istniała kiedyś Renata Dancewicz, nie stałoby się nic wielkiego. Podzieliłabym los paru miliardów ludzi, o których też nikt nigdy nie usłyszał. Nie sądzę, żebym była wyjątkowa albo miała coś wybitnie ciekawego do powiedzenia ludziom. Nie chciałabym zostać źle zrozumiana, to nie jest żadna kokieteria z mojej strony, ja naprawdę tak myślę. (…) Na początku kariery zagrałaś w kilku filmach, ale zawdzięczasz im w dużym stopniu nieśmiertelność. Każdy wie, kto to jest Dancewicz. – Bo trzeba wiedzieć, w czym grać. To najlepszy dowód, że polski rynek filmowy jest nieobliczalny i okrutny, a ja jestem dość stereotypowym potwierdzeniem tej tezy. Po nagrodzie w Gdyni właściwie skończyły się dla mnie wartościowe propozycje. Tak się u nas dzieje i dotyczy to, niestety, przede wszystkim dziewczyn. Z facetami jest jednak trochę lepiej. A młode dziewczyny z reguły grają we wszystkim, potem rynek je wypluwa, bo pojawiają się kolejne młode dziewczyny. Po latach albo ktoś sobie o nas przypomni, albo nie. Gdybym miała inny charakter, była bardziej ambitna, pewnie by mnie to bolało, ale odpuściłam sobie. Jest oczywiście ekstraliga filmowych zwierząt, aktorów z urodzenia, z wody. Takich jak Iza Kuna czy Kinga Preis. One nie pozwolą sobie na żadne pauzy. Aktorstwo mają we krwi. Nie jest ci przykro, że już nie grasz? Że jeśli pojawiasz się w filmie, są to tylko epizody? – Nie, zupełnie nie – z powodów, o których mówiłam. Gdyby aktorstwo to była naczelna sprawa w moim życiu, pewnie mogłabym zrobić znacznie więcej. Sporo przecież zależy od nas. Mogłabym nie czekać na telefon z propozycjami, tylko zacząć prowokować los: wymyślić dla siebie jakąś rolę, wyprodukować spektakl albo wejść w konkretny niezależny projekt. A ja nie robię tego wszystkiego, nie chodzę również na castingi, trudno więc powiedzieć, żebym w aktorstwie wykazywała się szczególną pracowitością czy determinacją. W innych sprawach owszem, ale akurat w aktorstwie niekoniecznie. (…) Prawie się przestraszyłem, kiedy po latach przeczytałem wywiad, który przeprowadziłem z tobą dla „Dziennika Polskiego”. To było po premierze „Deborah” Ryszarda Brylskiego, świeżo po nagrodzie w Gdyni. Mówiłaś mi wtedy: – Ja nie mam chyba takiej natury, żebym się zachłystywała sukcesami, nagrodami. Mam przecież świadomość, że aktorstwo to bardzo chimeryczny zawód i nie należy się do niego, jak zresztą do niczego w życiu, specjalnie przywiązywać. Praca aktora to ciągła huśtawka, stres… Być może jest to nawet dobre i pozytywne, bo ma moc stymulującą – niepokój wspomaga determinację, ta zaś zmusza do wysiłku, pracy, samodoskonalenia się. Ja natomiast przyznam się, choć to trudne, że czasami mam wrażenie, że już niedługo wszystko to się skończy – nie będę miała

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2018, 2018

Kategorie: Wywiady