Brytyjski rząd próbuje ograniczyć imigrację. Ale może to być strzał w kolano Korespondencja z Londynu Kiedy tu przybywali, nie było masowych protestów. Jasne, mało kto się spodziewał, że będzie ich tak wielu. Ale wtedy nie miało to takiego znaczenia. Gospodarka miała rosnąć w nieskończoność. Przecież ktoś musiał wykonywać te wszystkie niewdzięczne prace. Bum budowlany potrzebował paliwa, a tanio dostarczali go uzbrojeni w kielnie i wiertarki imigranci pracujący nad remontem kolejnych letnich domów czy kupionego właśnie drugiego mieszkania (pewna inwestycja – przecież ceny będą rosnąć w nieskończoność). W czasach niespotykanego dotąd dobrobytu Brytyjczycy nie przejmowali się zbytnio problemem imigracji. Bo i dlaczego? Nowa Lewica Tony’ego Blaira wymyśliła przecież gospodarcze perpetuum mobile: thatcheryzm nieco osłodzony lewicową wrażliwością społeczną. „To koniec serii bumów i krachów”, zapowiadał buńczucznie minister finansów Gordon Brown. Tyle że krach nastąpił, odsuwając Partię Pracy od władzy po 13 latach rządów. Dziś Wielka Brytania – mimo lepszych ostatnio wyników gospodarczych – ciągle ledwo zipie po kryzysie. A rzesze imigrantów pozostały. I są łatwym celem, szczególnie dla prawicowych mediów. – Ta kwestia dzieli nasze społeczeństwo. Wiele prawicowych mediów głośno domaga się radykalnych rozwiązań. Imigracja to gorąca kwestia polityczna. Niestety, zamiast dyskusji mamy tu na razie dwie, nieustannie na siebie wrzeszczące strony – wzdycha prof. John Salt z University College London. Najprostsze rozumowanie? Imigranci przyjeżdżają i zabierają Brytyjczykom pracę albo obciążają system opieki społecznej. Bez nich kryzys dawno mielibyśmy już za sobą. Ale to nie takie łatwe. Praca leży na ulicy? Jakub Sobucki przyjechał na Wyspy latem, aby podreperować budżet domowy. Znalezienie zajęcia? Żaden problem. – Na dobrą sprawę było to parę telefonów tuż po przyjeździe i praca się znalazła. Jedną straciłem, ale dosłownie następnego dnia miałem już kolejną – relacjonuje. Jeśli jednak miał nadzieję, że przy taczce podszlifuje także angielski, to bardzo się zawiódł, bo Brytyjczycy są tu w mniejszości. W porywach byłoby ich 40% całej ekipy. – Dominują ludzie z Europy Wschodniej. Jest dużo Litwinów, trochę Rumunów, ale przede wszystkim Polaków – wylicza Jakub. I dodaje, że zupełnie nie ma poczucia, by latem zabierał komuś pracę. – Gdyby znalezienie pracy było jakimś problemem, to może… – zamyśla się. – Ale było naprawdę łatwe! Potwierdza to prof. Salt: – Kiedy po rozszerzeniu Unii otworzyły się granice i do kraju przybyli Polacy oraz obywatele innych krajów, nagle okazało się, że Wielka Brytania ma mnóstwo wolnych miejsc pracy, o których wcześniej nie mieliśmy pojęcia. Wypełnili je właśnie ludzie z Europy Wschodniej. W zeszłym tygodniu redaktorzy prawicowych tabloidów mieli zgryz, bo ich teoriom o imigracji jako źródle wszelkiego zła został zadany poważny cios. Przyjął on formę największego do tej pory badania na temat wpływu, jaki przybysze mieli na tutejszą gospodarkę. Jeden z autorów analizy, prof. Christian Dustmann, mówił w BBC: „Opowieści o turystyce benefisowej, w celu czerpania korzyści ze świadczeń socjalnych, są wyssane z palca”. Liczby nie kłamią: imigranci zgłaszają się po zasiłki o 45% rzadziej niż ludzie, którzy się urodzili na Wyspach. A w latach 2000-2011 bilans finansowych zysków i strat związanych z imigracją z Europejskiego Obszaru Gospodarczego to 22 mld funtów na plusie (już po odjęciu tego, co państwo musi na przybyszów wydać). – To zwykle ludzie dobrze wykształceni. A pracodawca zawsze chętnie zatrudni ludzi z pasją, inteligencją i chęcią do pracy. To cecha charakterystyczna imigrantów: przybywają tu i już na miejscu wykazują się niezwykłą inicjatywą – komentuje prof. Salt. Czyli wszystko jasne? Brytyjczycy są leniwi i niezaradni, w przeciwieństwie do dzielnych imigrantów? O nie. Takie wyjaśnienie byłoby również zbyt proste. Brytyjczyk na śmieciówce Badania pokazują, że na Wyspach istnieją potężne nierówności na rynku pracy. – Z jednej strony są miejsca niestabilne, słabo płatne, z drugiej – bajecznie opłacane zawody w sektorze finansowym. A pośrodku mamy dziś bardzo niewiele – mówi prof. Salt. Wielu ekspertów podkreśla, że to efekt długoletniej polityki wszystkich ostatnich rządów: konsekwentnego zmierzania do tego, by z sektora finansowego uczynić motor brytyjskiej gospodarki kosztem np. sektora wytwórczego. No i osłabiania związków zawodowych, które
Tagi:
Adam Dąbrowski