Utrzymuję widownię w napięciu za pomocą słowa. Może jestem reliktem takiego teatru, który pomału odchodzi Z Jerzym Stuhrem rozmawia Tomasz Miłkowski Z „Kontrabasistą” nie rozstaje się pan od ponad ćwierć wieku. To swoisty fenomen. Co sprawia, że ten tekst ciągle ożywa? Czy odczuwa pan, że jest inny, że się zmienia? – Ten fenomen wymusza publiczność. Pozostaję z całym szacunkiem do autora, do tekstu, do mojej formacji teatralnej, z której wyrosłem. Ale gdyby nie publiczność, nie grałbym „Kontrabasisty” już od dawna. Wiek bohatera jest tu niezwykle istotny. Co innego przecież znaczy, gdy młody człowiek, który ma jeszcze życie przed sobą, dopiero zaczyna, a już widać, że ma poczucie przegranej, a co innego, kiedy utyskuje człowiek dojrzały, który życie aktywne ma za sobą. I to jest pierwszy powód, dlaczego ja jako reżyser tego przedstawienia i ja jako jego wykonawca powinienem już z niego zrezygnować. Nie rezygnuje pan jednak. – Fenomen wymusza publiczność, która nie tylko stawia się w nadkomplecie, wystarczy kartkę na teatrze wywiesić, bez żadnej reklamy, i za dwie godziny biletów nie ma. To nawet nie to. Ważne, jak ona ten spektakl przyjmuje. Jak wnikliwie odczytuje w tym bohaterze swoje losy, niezależnie do jego wieku. Oczywiście, muszę stosować różne triki, aby zachować wiarygodność. Postarzam więc nie tylko bohatera, lecz także kobietę, w której się kocha. Kiedy zaczynałem grać bohatera Patricka Süskinda, ona miała 24 lata, teraz ma już 36 i budzi jego niekłamany zachwyt. Mimo tych zmian czy korekt (np. trzeba było zmieniać marki na euro) tekst wciąż zachowuje niesłychaną siłę, która pozwala widzom utożsamić ich los z losem bohatera. Nie było nigdy – gdy byłem młody i to grałem – takiej porażającej ciszy jak teraz, kiedy bohater mówi, że nie idzie do pracy, odchodzi z filharmonii i jest wolny. I zostaje na bruku. Ta cisza dzisiaj wiele mówi. Nie tylko mój bohater boi się wyjść z domu, bo dopada go psychoza etatu. Czuję, że 90% widowni podziela tę psychozę. To jest ten fenomen, który zmusza mnie do grania „Kontrabasisty”. Los zaszyfrowany w kontrabasie Konteksty się zmieniają? – Każdy na tej widowni zastanawia się, śmiejąc się, snując refleksje, czy on sam dobrze w życiu wybrał, czy dobry instrument wybrał. Pięknie to jest napisane. Widocznie taka prosta metafora niesłychanie do ludzi trafia. Kontrabas okazuje się szyfrem losu. Drugi powód, który sprawia, że wciąż ten spektakl grywam, to odkrycie, że pojawiła się nowa publiczność ciekawa tego spektaklu. Zauważyłem to zwłaszcza tu, w Warszawie, podczas czterech wieczorów w Teatrze Polonia. Grywam „Kontrabasistę” rzadko, tylko przy różnych specjalnych okazjach, a specjalne okazje wymuszają specjalną publiczność festiwalową, trudno wtedy się zorientować, jak jest naprawdę. Ale tu, w Warszawie, te cztery przedstawienia znowu mi coś pokazały – jak dużo młodzieży na to przychodzi. Widocznie wyrosło pokolenie, które tylko coś tam o tym spektaklu słyszało, jakąś legendę tego przedstawienia. I chce to zobaczyć. Wyrosły nowe zastępy widzów. – Właśnie to zauważyłem. Na spektaklu była Magda Umer i mówiła mi, że muszę to grać nadal dla tych następnych pokoleń. Trzecim powodem trwania tego przedstawienia jest pewien typ aktorstwa, które jest dzisiaj rzadko uprawiane, zwłaszcza w Polsce. To przecież nie jest one man show, choć do tego gatunku się zbliża, ale lokuje się pomiędzy gatunkami, właśnie między one man show, bardzo popularnym na Zachodzie, kiedy aktor niejako od siebie zwraca się w stronę publiczności i nie ukrywa, że ona jest obecna (to jest wpisane w tekst „Kontrabasisty”), a tradycyjnym monodramem. Z drugiej strony bowiem, jest w „Kontrabasiście” żelazna konstrukcja formalna. Napięć, dramatyzmu, co ten tekst wyrzuca z kategorii one man show, który jest emocjonalnie równy od początku do końca jako zbiór sekwencji na tym samym mniej więcej poziomie emocjonalnym. Bohater one man show nie zmienia się, nie przeżywa jakiejś historii w przeciwieństwie do bohatera mojego spektaklu. Tu jednak jest dramaturgia, choć tekst sytuuje się na pograniczu gatunków. I ja go zbliżam, oczywiście, bo nie może być inaczej, do teatru. Nie grywam go w salach nieteatralnych. Jedynym wyjątkiem, jaki robię, a właściwie robiłem, była filharmonia, a to ze względu na genius loci. Tu stoją skrzypce, tu kontrabasy, tu są wiolonczele. To działało, tworzyło aurę. Teraz to już jest
Tagi:
Tomasz Miłkowski