Czarodzieje z warszawskiej Starówki

Czarodzieje z warszawskiej Starówki

Duchy „na etacie”, portreciści, śpiewacy i kataryniarz, czyli… Grają, śpiewają, malują, portretują, rysują i rzeźbią. W weekend ciężko przejść warszawską Starówką, by nie minąć ulicznego śpiewaka lub grajka. Są częścią Starego Miasta, jego kolorytem i atrakcją. Jedni niczym wędrowcy traktują Rynek jak kolejny przystanek, zatrzymują się na chwilę, a potem ruszają w dalszą drogę, inni są wierni temu magicznemu miejscu od wielu lat. Katarynka z duszą Symbolem warszawskiej Starówki jest kataryniarz Piotr Bot, który przy Syrence wygrywa wesołe melodyjki. To jedna z ostatnich katarynek na świecie i – jak do tej pory – jedyna w Polsce. Nie ma pewności, kto skonstruował pierwszą katarynkę. Najbardziej wiarygodny jest przekaz, że katarynki zaczął budować bliżej nieznany obywatel Modeny, Giovanni Barberi, jeszcze przed 1700 rokiem. W Polsce pojawiły się one za sprawą Włochów w połowie XVIII wieku. Podobno w 1889 roku w Warszawie było więcej kataryniarzy niż ulic. Pan Piotr gra na Starówce trzeci rok. Katarynkę odziedziczył po bracie ciotecznym, Leszku Zmazie. – Kiedy straciłem pracę i nic lepszego nie mogłem znaleźć, spróbowałem grać na katarynce – mówi. Chciałby założyć stowarzyszenie kataryniarzy, ale do tego potrzeba 15 osób, a w Polsce nie znalazł nikogo, kto uprawiałby tę sztukę. – Utrzymuję za to kontakty zagraniczne. W Warszawie odbył się Międzynarodowy Festiwal Kataryniarzy, na który przyjechali goście z Belgii, Holandii, Niemiec, Włoch i Słowenii. Dziś on i jego katarynka są atrakcją turystyczną i to nie tylko w Warszawie. Pan Piotr bawi właśnie na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku, a potem wyjeżdża do Włoch na festiwal artystów ulicznych. Warszawski kataryniarz nadąża za rozwojem techniki i wymogami wolnego rynku. Ma swoją stronę w Internecie i telefon komórkowy. Talent w rękach W słoneczny dzień przy Barbakanie można spotkać Janusza Markiewicza – pedagoga, filozofa, dziennikarza, artystę. Od blisko 30 lat uprawia sztukę, która dziś już niemal zanikła – wycina sylwetki z papieru. Potem elegancko je oprawia i portret gotowy. – Wycinanie twarzy z profilu cieszyło się popularnością w XVIII w. we Francji – opowiada. – Było to hobby pewnego francuskiego wysokiego dygnitarza Etienne’a de Silvet (stąd słowo „sylwetka”). To on ją spopularyzował. Nożyczki miały wówczas o wiele prostszy kształt i były mniej dostępne niż teraz. Przede wszystkim ważny jest talent i dobry warsztat. Odpowiedni papier i właściwie naostrzone nożyczki. Jednak technologia ich ostrzenia to wielka tajemnica. – Pamiętam, że pan Grodzki z ulicy Wilczej miał osobną szufladę z napisem: „Nożyczki artysty”, w której nie miały prawa leżeć żadne inne. Dziś pan Janusz pracuje nożyczkami chirurgicznymi, ale gdy zaczynał dwa lata temu, zdobycie takich nożyczek było nie lada wyczynem. – Musiałem je sprowadzać z Berlina Zachodniego i płacić za dwie pary czterokrotność mojej ówczesnej pensji w czasopiśmie „ITD”. Janusz Markiewicz jest jednym z ostatnich na świecie przedstawicieli sztuki portretowania z papieru. W Polsce nie ma dziś nikogo, kto zajmowałby się tym zawodowo. Na życzenie: „Oczi czornyje” Lato sprzyja ulicznym artystom. U zbiegu ulic Świętojańskiej, Piekarskiej i Rynku Starego Miasta stoi piękna Ukrainka z gitarą, Irina. Gra i śpiewa. Trochę Wysockiego, trochę Okudżawy, do tego inne znane kawałki, takie jak „Oczi czornyje”. – O tę piosenkę często proszą przechodnie, no to gram – mówi z uśmiechem. Skończyła moskiewskie konserwatorium. Na ostatnim roku przyjechała do Polski i została. Na razie. Pracuje jako opiekunka do dziecka, dorabia też opieką nad staruszką, u której mieszka. W wolnej chwili śpiewa. – Z tego mam dodatkowe złotówki, ale też wielką przyjemność. Następnego dnia miejsce Iriny zajmują trzy studentki. Śpiewają a capella bałkańskie pieśni ludowe. Mają donośne, mocne głosy. Oryginalne. Ale i pieśni są oryginalne, nie każdemu muzyka wpada w ucho. Jest smutna i zawodząca. Tuż przy placu Zamkowym na schodku niedaleko pizzerii siedzi Jakub i brzdąka niedbale na gitarze kawałki z Kaczmarskiego. Ot tak, z nudów – czeka na znajomych. Pochodzi z Mazur, a w Warszawie jest przejazdem. – Dziewczyny się spóźniają, to sobie gram, ale na dobre piwo już zarobiłem – śmieje się i zmienia repertuar. Teraz będzie: „Czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec…”. Duch jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 33/2001

Kategorie: Obserwacje