Jeśli chodzi o ambasadorów, to mamy różne fale, wyciąga się ich z różnych półek. Za ministra Waszczykowskiego był czas, gdy próbowano ściągać do dyplomacji profesorów, ludzi ze środowisk akademickich. Był też epizod, gdy na ambasadorów wysyłano drugorzędnych pracowników MSZ, tłumacząc, że ministerstwo stawia na zawodowców. Choć w realu chodziło o totumfackich byłego dyrektora generalnego Andrzeja Papierza. A jak jest teraz? Teraz jest posucha, gołym okiem widać, że PiS nie ma ludzi, którym mogłoby powierzać istotne stanowiska. Nabór na ambasadorów idzie więc dwutorowo. Przede wszystkim mamy recykling. Ambasador kończy swoją kadencję w jednym państwie i natychmiast jest przerzucany na inną placówkę. To niby nic nowego, zdarzyły się w przeszłości podobne posunięcia, ale miały one charakter incydentalny. Teraz to norma. Przykładów nie brakuje. Marek Magierowski był ambasadorem w Izraelu i w listopadzie 2021 r. został przerzucony z Tel Awiwu do Waszyngtonu. Jego poprzednik, Piotr Wilczek, po pięciu latach ambasadorowania w USA przeniósł się z kolei do Wielkiej Brytanii. Maciej Lang był ambasadorem w Rumunii zaledwie dwa lata, teraz został skierowany do Turcji, w której już wcześniej był ambasadorem. Jest w tym gronie także Margareta Kassangana, która była ambasadorem w Senegalu i prosto z Dakaru została wysłana do Hagi jako ambasador w Holandii. Najnowszym wynalazkiem polityki recyklingu jest Adam Burakowski. On z kolei bezpośrednio z fotela ambasadora w Indiach zostaje przesadzony do RPA. Tak oto minister Rau rozwiązuje kadrowe łamigłówki. Ma miejsca, które trzeba obsadzić, więc obsadza je ambasadorami, których ma. W ten sposób unika kandydatów różnych pisowskich koterii i gier polegających na tym, komu jaka placówka się należy. Bo w to, że nadszedł czas wysyłania za granicę ludzi PiS, chyba nikt już nie wątpi. Pisaliśmy już o tym – na stanowisko ambasadora na Litwie jedzie Konstanty Radziwiłł, lekarz, były pisowski minister zdrowia, wojewoda mazowiecki. Mimo że jest już w wieku emerytalnym, rozpoczyna nowy rozdział w życiu – zostaje dyplomatą. Jaki to ma sens? Do Kenii z kolei jedzie Mirosław Gojdź, mężczyzna po sześćdziesiątce. Jak prezentował go z wrodzonym wdziękiem wiceminister Paweł Jabłoński, „pan Mirosław Gojdź poprzez udział w walce o niepodległość Polski oraz działalność na rzecz przemian demokratycznych przyczynił się do odzyskania suwerenności naszego państwa”. Jeśli ktoś nie wie, jak walczył o niepodległość i odzyskał suwerenność Polski, to niech wie, że działał w Solidarności, KPN i w Solidarności Walczącej. Zatem teraz mu się należy. Potem był przez trzy kadencje radnym powiatowym w Lubinie i wicestarostą, a przez jedną – wiceprezydentem Lubina. Wiadomo, nabyte w ten sposób kalifikacje w dyplomacji są jak znalazł. Dlatego trafił na placówkę jako radca – kierownik Wydziału Handlu i Inwestycji ambasady w Atenach. Potem przerzucono go do Nikozji, już na radcę-ministra. A teraz wyjeżdża do Nairobi. Na placówkę w Afryce bardzo ważną i wymagającą dużych kompetencji. Ale co tam… Jak człowiek patrzy na te kadry, które mają dać impuls polskiej dyplomacji, to zaczyna rozumieć Raua, że woli recykling… Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint