Czas sądu

Czas sądu

Judge Amy Coney Barrett listens as she is nominated to the US Supreme Court by President Donald Trump in the Rose Garden of the White House in Washington, DC on September 26, 2020. - US President Donald Trump said September 27, 2020 the Senate will "easily" confirm his Supreme Court nominee Amy Coney Barrett before the election, despite furious Democratic opposition to his bid to steer the court rightward for years to come. Trump has nominated Barrett, a darling of conservatives for her religious views, to replace the late liberal justice Ruth Bader Ginsburg in a lifetime seat on the top court, potentially impacting some of the most partisan issues in America, from abortion to gun rights to health care. (Photo by Olivier DOULIERY / AFP)

Losy nominacji do Sądu Najwyższego zdecydują o przyszłości amerykańskiej demokracji W ostatnich latach jej osoba stała się jednym z najwyrazistszych symboli w amerykańskiej polityce. Choć miejsce w najważniejszej instytucji amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zajęła już dawno, bo w 1993 r., polityczna reorientacja Stanów Zjednoczonych zmusiła ją do wyjścia na pierwszy plan tamtejszego konfliktu światopoglądowego. Gdy naród wybierał na prezydenta mizoginistycznego, seksistowskiego i pełnego nienawiści do mniejszości celebrytę, ona mimowolnie weszła w rolę jego ideologicznego przeciwieństwa. Dla wielu progresywnych, liberalnych Amerykanów była po odejściu z Białego Domu Baracka Obamy ostatnią postacią, która dawała nadzieję na poszerzenie praw obywatelskich w społeczeństwie. Niektórzy wielbili ją tak bardzo, że utrwalili jej wizerunek w popkulturze – na muralach, koszulkach, w memach czy grafikach masowo udostępnianych w mediach społecznościowych. Film dokumentalny o jej życiu i karierze prawniczej podbił festiwal w Sundance. Jej zdrowie i kondycja stały się obiektem zainteresowania całej amerykańskiej opozycji, do tego stopnia, że plan ćwiczeń przygotowany dla niej przez osobistego trenera z miejsca przerodził się w kanon dbania o formę fizyczną osób starszych. Ruth Bader Ginsburg, bo o niej mowa, do niedawna samotnie trzymała pochodnię nadziei progresywnej Ameryki. 18 września 2020 r. Ginsburg przegrała walkę z przerzutami wywołanymi przez nowotwór trzustki, na który cierpiała od 2009 r. Jej śmierć miała nie tylko symboliczny charakter. Ci, którzy ją opłakiwali, płakali jednocześnie nad przyszłością Stanów Zjednoczonych. Odejście Ruth Bader Ginsburg oznacza bowiem zmiany w Sądzie Najwyższym – instytucji, która w praktyce ma największy wpływ na życie codzienne Amerykanów i w której zasiada się dożywotnio. Spod sędziowskich młotków jej dziewięcioosobowego składu wyszły najbardziej przełomowe politycznie i społecznie decyzje ostatnich dziesięcioleci, od likwidacji segregacji rasowej po legalizację małżeństw jednopłciowych. Amerykański Sąd Najwyższy jest w ustrojowej architekturze tego kraju dokładnie tym, co obiecuje jego nazwa – ciałem doprawdy najwyższym. Stoi ponad prezydentami, partiami, Kongresem i ideologią. Wyżej jest tylko konstytucja i idea prawa. Problem w tym, że ta ostatnia może być interpretowana na wiele sposobów. Od tego, kto owej interpretacji dokonuje, zależeć będzie przyszłość milionów. Od tego, kto tę osobę wybierze – przyszłość amerykańskiej demokracji. Zgodnie z prawem kandydatów do Sądu Najwyższego wybiera prezydent, akceptuje ich Kongres. Obie te instytucje znajdują się obecnie w rękach Partii Republikańskiej. Choć demokraci mają większość w Izbie Reprezentantów, jakikolwiek ich sprzeciw wobec konserwatywnej kandydatury wskazanej przez Biały Dom zostanie stłamszony w Senacie, kontrolowanym już przez republikanów. W praktyce oznacza to, że kogokolwiek na miejsce Ruth Bader Ginsburg wskaże Donald Trump, osoba ta zostanie nowym sędzią Sądu Najwyższego. A ponieważ zmarła niedawno prawniczka była jedną z ostatnich liberalnych postaci w jego składzie, uzupełnienie go przez republikanów oznaczać będzie przewagę konserwatystów w stosunku 6:3. Kwestią sporną jest w tej chwili nie to, czy im się uda, ale czy powinni w ogóle próbować. Wybory przecież lada moment. Jeśli wierzyć sondażom, za trzy miesiące Ameryka zaprzysięgać będzie nowego prezydenta – przewaga Joe Bidena nad Donaldem Trumpem osiąga już nawet 10 pkt proc. Czy w takim razie obecny główny lokator Białego Domu powinien mieć prawo wprowadzać do Sądu Najwyższego swojego kandydata, skoro legitymizacja jego rządów słabnie, a one same wkrótce mogą stać się przeszłością? O to właśnie toczy się największa od lat awantura w amerykańskiej polityce. Kiedy bowiem Barack Obama pod koniec swojej drugiej kadencji chciał nominować liberalnego sędziego Merricka Garlanda za hiperkonserwatywnego Antonina Scalię, republikanie podnieśli raban. Uważali, że Obama łamie normy i zwyczaje amerykańskiej państwowości już przez samą próbę nominowania Garlanda. Lindsey Graham, jeden z najbardziej znanych republikańskich senatorów, argumentował wówczas, że w roku wyborczym kandydatów do Sądu Najwyższego w ogóle nie powinno się proponować. Przysięgał nawet publicznie, że zająłby to samo stanowisko, gdyby chodziło o nominata jego opcji politycznej: „Chcę, byście użyli moich własnych słów przeciwko mnie, gdyby do tego doszło”. Jak widać, jedna kadencja prezydencka może zmienić czyjś punkt widzenia. Dzisiaj bowiem Graham, szef senackiej Komisji Sprawiedliwości, robi wszystko, by przepchnąć prezydenckiego kandydata jeszcze przed listopadowymi wyborami. Skonfrontowany

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 41/2020

Kategorie: Świat