Czekają nas nowe spięcia?

Czekają nas nowe spięcia?

Polska i Niemcy nie zawsze mają wspólne interesy Stosunki Polski i Niemiec nie są dobre. Dziennik „Washington Post” uznał je nawet (z pewną przesadą) za „bodaj najgorsze od czasów II wojny światowej”. Niedawna wizyta premiera Jarosława Kaczyńskiego nie przyniosła przełomu, którego zresztą nikt się nie spodziewał. „Wizyta w kraju wroga”, napisał ironicznie dziennik „Die Welt” i obrazowo opisał szefa polskiego rządu: „167 centymetrów strefy wolnej od humoru”. Niemieckie media, a także politycy niemal zgodnie twierdzą, że winę za spięcia i zgrzyty ponosi przede wszystkim „nacjonalistyczno-konserwatywna” czy też „populistyczna” polityka braci Kaczyńskich, którzy wypuszczają w stronę zachodniego sąsiada „zatrute strzały”, jak określił to liberalny magazyn „Die Zeit”, a czynią to przede wszystkim, aby wzmocnić swą słabą koalicję rządową. Wiceprzewodniczący polsko-niemieckiej komisji parlamentarnej, Georg Schirmbeck, stwierdził, że bliźniacy na najwyższych stanowiskach w państwie prowadzą „populistyczną politykę odwołującą się do krajowej opinii publicznej”, wyraził też wątpliwość, czy Polska jest jeszcze zasługującym na zaufanie sąsiadem. Zdaniem wiceprzewodniczącego Bundestagu, Wolfganga Thiersego, odpowiedzialność za iskrzenie na linii Niemcy-Polska ponosi Warszawa, spory zaś są w Polsce „rozdmuchiwane” i „niemalże organizowane”. Dla Niemiec jest to bardzo wygodna optyka. Trzeba przyznać, że „IV RP” prowadzi politykę zagraniczną niezręcznie. W MSZ brakuje doświadczonych dyplomatów, prezydent Lech Kaczyński niepotrzebnie obraził się w lipcu na pozbawiony dobrego smaku satyryczny artykuł w niskonakładowym berlińskim pisemku „taz”, co zapoczątkowało nieszczęsną „aferę kartoflową”. Rozsierdzony prezydent odwołał wtedy swój udział w spotkaniu na szczycie Trójkąta Weimarskiego, co wytrawni znawcy sceny politycznej słusznie uznali za poważny błąd. Bracia Kaczyńscy zyskali sobie opinię nacjonalistycznych bufonów i stali się łatwym celem oraz ulubionym chłopcem do bicia dla „poprawnych politycznie” niemieckich luminarzy polityki i środków masowego przekazu. Sprawa jest jednak znacznie bardziej złożona. Nawet gdyby w Warszawie inni sternicy trzymali w swoich rękach władzę, konfliktów z Berlinem nie udałoby się uniknąć (aczkolwiek miałyby one nieco łagodniejszy przebieg). Państwa bowiem, jak wiadomo, nie mają przyjaciół, tylko interesy. Interesy Polski i Niemiec zaś nie zawsze są zbieżne. Berlin oskarża Warszawę o „nacjonalizm” i eurosceptycyzm, ale RFN także prowadzi na wielu polach politykę, którą trudno określić inaczej niż „narodową”. Magazyn „Die Zeit” zilustrował ją powiedzeniem: bliższa koszula ciału. Gdyby nad Łabą i Renem tyle mediów znalazło się w posiadaniu polskich właścicieli, ile obecnie niemieckie firmy kontrolują w Polsce, rząd federalny ogłosiłby zapewne stan wyjątkowy. Niemcy jak niepodległości bronią swego rynku pracy przed „zalewem tanich polskich pracowników”, pieczołowicie chronią swój przemysł. Zafascynowany rosyjską potęgą kanclerz Gerhard Schröder nie przejmował się europejską solidarnością, lecz wynegocjował z Rosją porozumienie o budowie Gazociągu Północnego przez Bałtyk, z pominięciem krajów bałtyckich i Polski. Oburzony krytyką płynącą z Warszawy Schröder we wrześniu 2005 r. oświadczył w „dobrosąsiedzkim” stylu, że decyzje w sprawach energetycznych podejmowane są wyłącznie w Berlinie, nikt zaś nie może zabronić Niemcom reprezentować swych interesów „z pewnością siebie”. „Hegemonialny duch, którego wyrazem była realizacja przez Schrödera i Putina Gazociągu Północnego, jeszcze przed zmianą rządu w Niemczech, miał znaczący udział w zwycięstwie w ubiegłym roku w Polsce obozu nacjonalistycznego”, napisał dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Gazociąg Północny jest jedną ze spraw, które dzielą Polskę i Niemcy. Inwestycja ta z ekonomicznego punktu widzenia ma wartość wątpliwą i może doprowadzić do ekologicznych szkód, niebezpiecznych dla małego, niemal zamkniętego morza. Budowa na razie postępuje w ślimaczym tempie i tylko na odcinku lądowym. Wszystko wskazuje jednak na to, że bałtycka magistrala zostanie ukończona – Rosja i Niemcy, a także kapitał z firm i banków obu państw za mocno zaangażowały się w to przedsięwzięcie. Być może stanowisko Polski w tej sprawie jest zbyt sztywne – protesty, które właściwie nic nie zmienią, prowadzą zaś do spięć z Berlinem i Moskwą. Nie ma w Warszawie elastycznych polityków, którzy próbowaliby coś utargować, chociażby sugerując możliwość przystąpienia Polski do Gazociągu Północnego czy też zbudowania od niego łącznika do naszego portu. Z pewnością poprawiłoby to atmosferę w kontaktach tak z Moskwą, jak z Berlinem. A i tak przecież można budować Gazoport czy też szukać surowców energetycznych u innych dostawców. Polsko-niemieckiego sporu o bałtycką „rurę”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 45/2006

Kategorie: Świat