Czereśnie nie doczekały reformy

Czereśnie nie doczekały reformy

fot. ADAM JAGIELAK/East News

Uwiodła mnie Sławka pyszną anegdotą o swoim przełożonym z czasów „Wielkiej gry”. Otóż postanowiła kiedyś zarządzić eliminacje do programu, to znaczy egzamin połączony z castingiem, na temat „Gady dawniej a dziś”. A było to przed jakimiś wyborami. „Zmień ten temat – zaordynował przytomnie jej kierownik – bo gady będą się kojarzyć”. Stanisława Ryster, dla koleżanek i kolegów z korytarza TVP Sławka – od początku kariery telewizyjnej życzyła sobie, by tak się do niej zwracać. I do dziś nie zmieniła zdania, choć z latami ze Sławki zrobiła się prawdziwa Sława. Nawet z TVPiS dzwonili do niej, czy nie podjęłaby się reaktywacji głośnego programu z ostatniej ćwierci XX w., ale odpowiedziała im, że nie. Nie jest powiedziane, że w TVPiS nie ma „Wielkiej gry”, dlatego że Sławka odmówiła. Potraktujmy jednak ten domysł raczej jako komplement należny gospodyni kultowego show. Z rzeczywistością nie musi mieć nadmiernego związku, bo nie po to PiS runęło na telewizję jak na Pałac Zimowy, żeby kogokolwiek bądź cokolwiek uszanować z dziedzictwa kulturowego, obciążonego grzechem pierworodnym. Domyślam się, dlaczego nie ma „Wielkiej gry”, czyli poważnego turnieju wiedzowego w telewizji publicznej, ale co tydzień odkładam ten temat z powodu nadmiaru innych pokus, jeszcze poważniejszych od gadów dawniej a dziś. Tak też postąpię tym razem, bo właśnie się dowiedziałem, że nie będzie w tym roku czereśni – na deszczu i mrozie zmarniały kwiaty i cicho się zrobiło w ulach. Czyż nie jest to sprawa pilniejsza?! Był na początku transformacji ustrojowej w Polsce tak suchy rok, że w Sejmie modlono się o deszcz. Nie pamiętam, z jakim skutkiem, ale chyba wymodlonym, bo jako naród przeżyliśmy i nikt nie ruszył ze stadami na soczyste trawy Ukrainy. Sława naszego parlamentu rozniosła się wtedy po całej Europie szybciej niż za króla Stasia po uchwaleniu Konstytucji 3 maja. Teraz, przy tych czereśniach, najwyraźniej zabrakło nabożeństwa. Być może z jakąś supliką udał się do kościoła nasz prezydent. Gorzej, że zaniedbał inny obowiązek. Podpisał ustawę o ubezpieczaniu sadów w ostatnim regulaminowym terminie, kiedy już było po pszczołach. A co będzie, jeśli zdarzy się np. (w tym momencie spluwam za siebie trzy razy przez lewe ramię) powódź? Zanim nasz samodzierżca ogłosi, że to wina Tuska, przypomnę tu pewne doświadczenie z „Mostu na Drinie”, powieści jugosłowiańskiego laureata Nagrody Nobla, Ivona Andricia. Otóż pop Jovan w bośniackim Wišegradzie (nie mylić z węgierskim Wyszehradem) miał takiego pecha, że ilekroć modlił się o deszcz, przychodziła jeszcze większa spiekota, a kiedy błagał niebo, żeby ustały ulewy, Drina występowała z koryta. Aż kiedyś, podczas powodzi, jakiś odważny, bo zamroczony rakiją, wierny poprosił go o modlitwę o deszcz, skoro Pan Bóg wysłuchuje go na odwrót. Podczas największej powodzi w roku 1696, kiedy Drina, podniesiona o prawie 10 m, przelała się przez słynny, wtedy mający już dobrze ponad 100 lat, kamienny most, trzej przywódcy religijni miejscowej społeczności „odprawili” tak ekumeniczne, że aż świętokradcze nabożeństwo. Usiedli w jednej izbie, razem ze starszyzną turecką, chrześcijańską i żydowską, z mocnym postanowieniem, że nikt nie powie słowa o nieszczęściu za oknami, w dolinie rzeki. Przez całą noc, popalając przy kawie i podgrzewanej rakii, opowiadali zabawne historie, owszem, związane z jakimiś powodziami, ale jakże nieważnymi w porównaniu z obecną. Ismet efendi wspominał, jak kiedyś dwóch wišegradzkich hodżów odprawiało modły nad rozlaną rzeką. Zaczął ten, który mieszkał na górze, w bezpiecznej części miasteczka, ale ponieważ woda w dalszym ciągu nie ustępowała, jakiś biedny Cygan, którego dom stał w wodzie, zażądał, aby dopuścić do głosu drugiego hodżę, który także ma już wodę w domu. „Nie widzicie – krzyknął do ludzi – że ten z góry modli się półgębkiem?!”. „Nie wspominajcie zanadto modlitw związanych z powodzią – odezwał się na to rabin Eliasz Lewi – bo jeszcze coś może wiernym strzelić do głowy i każą nam w taką pogodę wyjść z izby i zawrócić nurt”. Wody Driny opadły po dwóch dniach i nie zabrały mostu. A ten nocny dramat, który zamknął mądrych i pięknych ludzi, że użyję terminu pożyczonego od Andricia, w fantastycznym kręgu, nabrał mocy jakiejś nieistniejącej świętej księgi. I już wiem, co mnie dzisiaj pognało z telewizji do kazby nad Driną. Stanisława Ryster powiedziała Małgorzacie I.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2017, 2017

Kategorie: SZOŁKEJS