Czerwone męki

Czerwone męki

Fot. Kino Świat

Polskie kino historyczne nie zawodzi. Wciąż trzyma ten sam słaby poziom. Jedna z bardziej znanych recenzji w najnowszej historii polskiej krytyki filmowej zaczyna się tak: „Nie wiem, od czego zacząć. Jeśli od realizacyjnych pryncypiów, czyli aktorstwa, reżyserii, zdjęć i montażu, to nie starczy czasu. Jeśli od scenariuszowych i konstrukcyjnych detali, logiki wydarzeń i zachowań bohaterów, zabraknie miejsca. Jeśli od pisanych wielką literą abstrakcji (…), to sami najlepiej ocenicie szerokość horyzontów reżyserki”. W ten sposób o filmie „Big Love” pisał ponad dekadę temu Michał Walkiewicz na łamach branżowego portalu Filmweb.  Kiedy usiadłem do pisania recenzji „Czerwonych maków” w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza, uznałem, że te zdania kolegi po piórze jak ulał pasowałyby i tutaj. Oba filmy są skrajnie różne. „Big Love” to dramat miłosny, który miał być młodzieżową wersją „Ostatniego tanga w Paryżu”, hitem i mocnym debiutem. „Czerwone maki” to z kolei dramat wojenny, który miał być Wielkim Polskim Kinem Historycznym, towarem eksportowym, produktem premium i poręcznym narzędziem soft power. Oba filmy to rzeczywiście dramaty, tak, dramaty dla widza, który je obejrzał. Barbara Białowąs po „Big Love” już się nie podniosła i zaczęła kręcić erotyczne ulepki z serii „365 dni”. Krzysztof Łukaszewicz okopał się na pozycji reżysera tandetnego kina historycznego. Wszystkie grzechy filmów „Orlęta. Grodno ‘39” i „Raport Pileckiego”, czyli nieznośny patos, brak dramaturgii, fatalna fabuła oraz niewiarygodnie zła batalistyka, są i w „Czerwonych makach”. Tylko że bardziej.  Powtórzę więc za Walkiewiczem: nie wiem, od czego zacząć. A jak nie wiadomo, jak zacząć, to trzeba od pieniędzy. „Czerwone maki” kosztowały 33 mln zł, co czyni tę produkcję jedną z najdroższych w historii. Pracą nad filmem już w 2018 r. szczyciło się Ministerstwo Kultury, bo to miało być pisowskie opus magnum w dziedzinie kultury pod kierownictwem prof. Glińskiego. Dowód, że polska kultura wstaje z kolan, wybija się na niezależność, potrafi oczarować świat swoją wersją patriotyzmu. Miały być „Czerwone maki” polskim „Szeregowcem Ryanem” (1998), tudzież odpowiedzią na „Dunkierkę” (2017), ale wyszło bardziej połączenie „M jak miłość” z „Bitwą Warszawską”.  Pal licho budżet, ale jak z gotowej opowieści, filmowej w sensie ścisłym – walki pod Monte Cassino są pełne dramatyzmu i symboliki – można było zrobić film zupełnie miałki? Patosu i kiczu się spodziewałem, ale łudziłem się, że marsz armii Andersa przez Włochy ukazany będzie w sposób wciągający. A tu na pierwszy plan wysuwa się love story: Jędrek, żołnierz o wątpliwym morale, zakochuje się w sanitariuszce Poli, ale ta woli dzielnego oficera. Z Jędrkiem wiąże się, dopiero gdy ten mimochodem zostaje bohaterem. Banalna historia Jędrka i Poli zabiera czas wątkom ważniejszym, które w opowieści o bitwie pod Monte Cassino powinny się znaleźć: wątpliwościom gen. Andersa, komplikacjom na froncie zachodnim.  Scenariuszowo w filmie nie działa kompletnie nic. Rządzi chaos, przypadkowość, przetykane martyrologicznymi monologami czy scenami symbolami, np. z chłopcem, który woli naszywkę z orzełkiem niż czekoladę. Zabrakło tylko „Katechizmu polskiego dziecka”. Wyszła patriotyczna pulpa. Gorzej, że niestrawna. Przyjąłbym tę przymusową lekcję historii, gdyby nie była lekcją reżyserskiej histerii, wzruszyłbym się, jak zdarzało mi się podczas seansu „Ogniem i mieczem” czy „Pianisty”, ale tym razem zamiast łez częściej pojawiały się ciarki żenady. Sceny batalistyczne zostały nakręcone nie tylko bez rozmachu, ale i bez pomysłu, raz mocno roztrzęsioną kamerą, raz z poziomu aktora (jak w grach komputerowych), raz obiektywem szerokokątnym. Rozumiem, że można wybrać oryginalną dynamikę, nieoczywisty montaż, odważne cięcia, ale w drybling trzeba umieć.  A jeśli już mowa o umiejętnościach, to ogromny budżet pozwolił na zatrudnienie topowych aktorów, takich jak Bartłomiej Topa, Michał Żurawski czy Leszek Lichota. Co z tego, gdy postacie napisane pod tych niewątpliwie utalentowanych aktorów są papierowe i mają właściwość Yeti: pojawiają się na ekranie nagle i równie nagle znikają. Miś Wojtek, w całości zrealizowany komputerowo, dorzucony jest tutaj jako kolejna atrakcja. Subtelności w tym misiowym wątku jak na lekarstwo.  „Czerwone maki” wyszły jak każdy polski film spod politycznej sztancy. A szkoda tematu (wystarczyło zasugerować się bardziej „reportażem” Melchiora Wańkowicza) i szkoda pracy. Łukaszewicz to solidny rzemieślnik, jednak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2024, 22/2024

Kategorie: Kultura