Za chwilę setna rocznica urodzin Wojciecha Jaruzelskiego. Pierwszego prezydenta III Rzeczypospolitej. W latach 80. przeklinałem stan wojenny i nie było takich obelg, których bym nie użył wobec jego twórcy. Ale gdy w roku 1989 Jaruzelski powierzył misję tworzenia rządu Tadeuszowi Mazowieckiemu, gdy potem lojalnie z tym rządem współpracował, gdy nad nim, współtworzonym wszak przez Solidarność, roztaczał parasol ochronny, doznałem szoku poznawczego. I szok ten stale się pogłębia, bowiem dopiero dziś dostrzegam w „sentymentalnej pannie S” również twarz pisowską… Jaruzelski tej twarzy się bał i najwyraźniej wiedział, czego się boi. Nasza prawica rozumie z Jaruzelskiego to tylko, co ja 40 lat temu: że to „autor stanu wojennego”. Tymczasem cokolwiek mówić o obronie systemu (czy jednak wtedy, broniąc systemu, nie broniło się także Polski?), to w roku 1981 Jaruzelski nie dopuścił do wymknięcia się spraw polskich z polskich rąk. Następnie, klucząc i lawirując, zachował wszystkie zdobycze roku 1956, Gomułkowskiego Października. Gdy doczekał pierestrojki Gorbaczowa, stopniowo i ostrożnie zdobycze te poszerzał. W końcu, liberalizując system, doprowadził do sytuacji, w której relegalizacja Solidarności stała się koniecznością. A potem poszedł jeszcze dalej: zgodził się na półwolne wybory. W rezultacie – rzecz nie do pomyślenia w światowym ruchu komunistycznym – dobrowolnie oddał władzę. I to komu? Zwalczanej dotąd Solidarności. Że żyjemy dziś w III Rzeczypospolitej – to jego zasługa. A największymi jego dłużnikami są właśnie ludzie Solidarności. Ale i my wszyscy, bez wyjątku, z obu stron ówczesnej barykady. To przecież dzięki Jaruzelskiemu przełom roku 1989 dokonał się „bez jednej wybitej szyby”. To on, jako I sekretarz partii, pokazał I sekretarzom w „bratnich krajach”, że są sytuacje, w których władzę można i należy oddać. Wyrósł na męża stanu, który zdecydował o losach Polski, ale który też wpłynął na losy ZSRR, Rosji i Europy, chyba nawet nie tylko środkowo-wschodniej. Niewielu mieliśmy polityków o takim formacie i takim znaczeniu. Od roku 1990 pisałem już o nim z podziwem i wdzięcznością. Z podziwem – że był w stanie przekroczyć horyzont własnej formacji i że w erze Gorbaczowa właściwie zredefiniował polską rację stanu. Z wdzięcznością – że zaoszczędził narodowi trudnych do wyobrażenia strat, bo nawet stan wojenny okazał się najłagodniejszym bodaj stanem wyjątkowym w dziejach świata. Jaruzelski miał odwagę wziąć za swoje działania odpowiedzialność, z nikim tą odpowiedzialnością się nie dzielił. I choć stan wojenny uważał zawsze za konieczność, nieustannie za niego przepraszał. Pozostawałem z nim w korespondencji od sierpnia 2005 r., gdy nieoczekiwanie nadesłał mi list i książkę „Pod prąd” swojego autorstwa. Moje listy do niego zaczynałem zawsze słowami „Panie Prezydencie”, bo rzeczywiście godność głowy państwa w przełomowych latach 1989-1990 określiła jego dziejową rolę. Choć on, jako żołnierz, wolałby zapewne zwrot „panie generale”. Bezpośrednio rozmawialiśmy dwukrotnie: najpierw w Krakowie w październiku 2009 r., potem w Warszawie na jego 90. urodzinach, 6 lipca 2013 r. „Zawdzięczam Panu życie” – powiedziałem. Żachnął się: „No to już…” – nie dokończył, że to przesada, bo wpadłem mu w słowo, mówiąc, że przecież nie wiem, jakbym się zachował, gdybym ujrzał na ulicy żołnierza z czerwoną gwiazdą. Nic już nie powiedział, gdy chwilę trwaliśmy w uścisku. Nigdyśmy go – jako naród – nie docenili i nigdyśmy mu nie podziękowali. Rzadko zwracaliśmy się do niego o wypowiedź – i jeżeli nawet ją publikowaliśmy, to chyłkiem, wstydliwie, że niby to się zwracaliśmy, a naprawdę to wcale nie… Mówiąc „my”, mam na myśli prasę postsolidarnościową i katolicką, z którą przez długie lata byłem związany. Natomiast wierny Jaruzelskiemu pozostał jego dawny obóz, w czym zresztą tkwił oczywisty paradoks, bo logicznie biorąc, obóz ten powinien się go wyprzeć jako zdrajcy komunizmu… Ale PZPR, stygmatyzowana dziś przez prawicę jako „komunistyczna”, taką, jak widać, nie była. To tylko ci, którzy z woli Jaruzelskiego doszli do władzy, zafundowali mu niekończące się, upokarzające procesy, coroczne demonstracje pod domem w rocznicę stanu wojennego oraz rechot wobec perspektywy degradacji go do stopnia szeregowca. Polski wstyd i polska hańba, ale on je znosił – zawsze z tą samą godnością. Oddał władzę, choć nie musiał. Jego postać pozostaje wyzwaniem także w obecnym, wyborczym roku. a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint