Po kilku etatach Artykuł Jacentego Wertyczki przeczytałem i ze zrozumieniem, i z niesmakiem. Jest typowym przykładem, jak można pogrążyć słuszną sprawę za pomocą niepotrzebnego przejaskrawiania i demagogii. Szkoda. (…) Moje zastrzeżenia nie dotyczą jedynego konkretnego przykładu – filozofa, któremu udowodniono plagiaty, na podstawie których zrobił on – na szczęście krótką – karierę. Natomiast dalsza część artykułu traktuje o przypadkach, które albo są jednak wyjątkowe (tak jak przypadek tego filozofa), albo po prostu nieprawdziwe. Jak byłoby możliwe nagminne łamanie ustawy o szkolnictwie wyższym przez władze uczelni publicznych (czy państwowych – wolałbym to pierwsze określenie), poprzez zatrudnianie na kilku pełnych etatach? Gdzie konkretny przypadek? Znam przykłady pracy na kilku etatach, ale tylko jeden (zwykle pierwszy etat) jest na uczelni państwowej, pozostałe na niepublicznych (prywatnych). Ku zwykle obopólnej korzyści: taka rozwijająca się dopiero uczelnia ma kadrę samodzielnych pracowników naukowo-dydaktycznych, a oni bardziej godne ich pozycji dochody. Są to czasem etaty fikcyjne, tylko po to, żeby uczelni nie została odebrana licencja (z czego korzystają profesorowie o niezbyt twardym moralnym kręgosłupie). Mam nadzieję, że proceder ten ukróci Państwowa Komisja Akredytacyjna; sprzyja temu także przepis, że do rankingu w kategorii kadrowej liczy się tylko pracowników na pierwszym etacie. W innych przypadkach – gdy zatrudniony na drugim etacie pracownik rzeczywiście realizuje swoje pensum dydaktyczne, a nawet także tam prowadzi lub stymuluje badania naukowe – nie widzę przeszkód. Jedynie ta uczelnia (zakładam, niepubliczna) może decydować, czy taki pracownik ma dla niej odpowiednią wartość, nawet większą niż ktoś młody, ale jeszcze bez dorobku i nazwiska, które często jest nawet argumentem marketingowym. Taka uczelnia nie marnotrawi pieniędzy: takiemu pracownikowi stawia się wysokie wymagania, ocenia się go pod wieloma względami i często. Mam przykład: Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, gdzie już szósty rok – choć nie jako profesor i nie na etacie, ale z poczuciem dumy – pracuję, dorabiając do mojej „państwowej” pensji. Renoma tej uczelni ma źródło w fakcie zatrudniania, często na drugim etacie, często na umowę o dzieło, CZOŁÓWKI polskich psychologów, a od kilku lat i innych specjalistów. Wiem, że pracują oni bez żadnej taryfy ulgowej, a czasem może (choć wolałbym, żeby to nie miało miejsca) lepiej niż na pierwszym etacie, tym „państwowym”. Działa twarde prawo rynku – kto się nie sprawdza, musi odejść, choć są i inne czynniki fluktuacji i kadrowej: czasem mniej więcej tę samą „dydaktyczną usługę” szkoła kupuje po prostu taniej, zatrudniając np. doktoranta (czyli kogoś, kto już nie ma praw studenta, a jeszcze nie ma praw naukowca; to jest dopiero skandal krzywdzący liczne grono ludzi będących przyszłością nauki!). Ale to – zdaniem Wertyczki – jeszcze nie wszystko. Kilkuetatowcy są emerytami zarabiającymi więcej niż 40 tys. zł. To chyba kompletna fantazja albo wymaga imiennego powiadomienia prokuratora. Moja uczelnia, Uniwersytet Jagielloński, zatrudnia emerytów zdecydowanie niechętnie, tylko do 70 lat, najlepiej na część etatu, albo na umowę-zlecenie. Jak jest możliwe inne postępowanie? Pobieranie emerytury przez takiego emeryta, w sytuacji gdy uczelnia co miesiąc wysyła odpowiednie dokumenty i przelewy do ZUS, a co roku PIT do urzędu skarbowego? Inna kuriozalna „informacja” – co to za pieniądze „wyżyłowane” z czesnego studentów studiów płatnych? Otrzymuję takie pieniądze za dodatkowe przygotowania i dodatkową (powyżej pensum) pracę w niedzielę, dokładnie wyliczoną w godzinach zajęć, nie obejmując zapłatą egzaminowania czy sprawdzania prac pisemnych. Moja uczelnia nie ma pieniędzy na zapłacenie mi godzin nadliczbowych za zajęcia na studiach dziennych (gdyby były konieczne). Dodatkowa praca w tym trybie jest traktowana nieomal jak przestępstwo na szkodę uczelni! (…) Nazwisko i adres do wiadomości redakcji Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint