Odkąd zaprezentował utwory, do których słowa napisali polscy poeci, nikt już chyba nie wątpił, że Niemen jest wielką muzyczną osobowością Marek Gaszyński – były dziennikarz muzyczny Polskiego Radia, autor wielu książek o tematyce nie tylko muzycznej. Znawca historii polskiej muzyki rozrywkowej, napisał teksty do ponad 150 piosenek, w tym śpiewanych przez Czesława Niemena. Obecnie pracuje nad stworzeniem Muzeum Polskiego Jazzu w Warszawie. Dziesięć lat temu opublikował pan wspomnieniową, biograficzną książkę o Czesławie Niemenie, który zmarł 17 stycznia 2004 r. Czego dowiedział się pan od tamtego czasu, co uzupełniło pana wiedzę o nim, a może zburzyło jego obraz? – Nie napisałem klasycznej biografii, tylko opowieść przyjaciela. Niemen jest coraz bardziej zapominany i z jednej strony mnie to martwi, ale z drugiej wydaje się naturalne, bo co np. moje dzieci wiedzą o Presleyu, który dla mnie był wielkim artystą? On i wielu innych wykonawców mieli mnóstwo znakomitych, dobrych i średnich utworów, ale również dużo słabych. U Niemena tej nędzy muzycznej nie widzę. Nie było przeciętności, nawet średniactwa. I ta cecha jego twórczości w porównaniu z wielkimi amerykańskimi wykonawcami jest plusem. Dostrzegłem to dopiero po jego śmierci i chciałbym dodać do tego, co przedtem napisałem. I jeszcze jedno: Niemen nagrał bardzo mało płyt w porównaniu z innymi wykonawcami, którzy byli aktywni na scenie tak długo jak on. Od roku 1967, kiedy nagrał pierwszy longplay, do 2004 r. miał w dorobku 29 dużych płyt. Tymczasem Rolling Stonesi mają ich ponad 70, Chuck Berry – 64, Cliff Richard – 61, a Presley w ciągu tylko 22 lat twórczości wydał 75 płyt. Ale za nim stał cały amerykański przemysł muzyczny. – Oczywiście i tym bardziej trzeba docenić profesjonalizm Niemena, bo ta stosunkowo nieduża liczba jego płyt jest dowodem, że przed ich nagraniem odsiewał gorsze i mierne utwory. NA PIEDESTALE O Niemenie nie zawsze mówiono z zachwytem i uznaniem. Film Marka Piwowskiego „Sukces” również przyczynił się do tego, że był on przez wielu wyszydzany, niekiedy wygwizdywany. – „Sukces”, jego negatywna rola i znaczenie są trochę sztucznie powiększane. Niemen na pewno mocno go przeżył. Po pierwsze, zawiódł się na swoim znajomym, bo liczył, że on go ukaże w pozytywnym świetle. Krążyła nawet i do dzisiaj krąży plotka, że chciał wykupić wszystkie kopie filmu, ale w tamtych latach nie było to przecież możliwe. I w ogóle takiego pomysłu nie miał. Na pewno ten film trochę go podłamał. Jego koledzy z zespołu Akwarele, ci, którzy byli na kolaudacji, mówili mi, że kiedy po projekcji zapaliły się światła, Czesiek długo jeszcze siedział w milczeniu i widać było, że jest zmartwiony. Był jednak takim człowiekiem, że nie pokazywał swojej słabości, swoich odczuć ani nie protestował, a tym bardziej nie wykrzykiwał, że film chce go ośmieszyć. „Sukces” Piwowskiego był i minął, jest co najwyżej ciekawostką, epizodem w życiu Niemena. Ale też przykładem tego, jakie miał on kłopoty, przede wszystkim ze strony politycznej, a dokładniej ideologicznej. Nie on jeden. – Tak, ale miał większe, bo był na piedestale. Na Zachodzie rock to była tylko muzyka, nic więcej. U nas śpiewanie rocka, a przedtem rock and rolla, to była postawa może nie stricte polityczna, ale jakiegoś buntu. Nie ideologicznego. Wtedy młodzi Polacy, całe tzw. bigbitowe pokolenie czerwono-kolorowych, nie chcieli zmiany władzy, obniżenia cen, paszportów w domach. Oni chcieli po prostu śpiewać swoje piosenki i ubierać się po swojemu. W tym sensie to był bunt. Najpierw władza stopowała tę muzykę, przesuwała jej zadomowienie się w Polsce jak najdłużej, ale później odpuściła, bo uznała, że to nie ma sensu, bo i tak nie da się jej już zatrzymać. Wtedy też władza zmieniła taktykę, wprowadzając ograniczenie czasu nadawania zachodniej muzyki rockowej, kierując teksty piosenek do cenzury, wyznaczając odpowiednią długość włosów młodym wykonawcom i wydając inne tego typu zakazy czy nakazy. Co chyba współgrało z wylansowanym przez Niebiesko-Czarnych, w których śpiewał także Niemen, hasłem: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. – Te ograniczenia były słuszne. To jedyny właściwie pozytyw działania peerelowskiej cenzury. W Polskim Radiu, w którym pracowałem, obowiązywała zasada, że na dziesięć kolejno nadawanych piosenek nie może być więcej niż cztery, pięć angloamerykańskich, muszą być ze trzy polskie, jedna włosko-francusko-hiszpańska i jedna z krajów socjalistycznych.
Tagi:
Paweł Dybicz