Czesne uderzy w najuboższych. Tych, dla których to nie jest kwestia rezygnacji z markowych adidasów czy perfum, ale gwóźdź do trumny W 32. numerze „Przeglądu” z 14.08 wiceminister Anna Radziwiłł, uzasadniając projekt wprowadzenia odpłatności za studia także na uczelniach państwowych, stwierdza: „Nie płacą jedynie studenci dzienni uczelni państwowych, czyli ci, którzy najlepiej zdali egzaminy. Czyli jak się przypomina, z reguły absolwenci najlepszych liceów z wielkich miast, dodatkowo „wzmacniani” korepetycjami. Rzeczywistość wygląda więc tak, że mamy konstytucyjnie zagwarantowane bezpłatne nauczanie, ale korzystają z tego głównie dzieci z bogatych domów”. Nie, moi państwo. Tak nie wygląda „rzeczywistość”. Tak wygląda obiegowy mit, który się powtarza, by znaleźć wymówkę dla wprowadzenia czesnego. A jego cel jest jeden: wyciągnąć kolejny grosz od obywatela, bo dziura budżetowa itp. Mit ów jest złożony, a oto jego najczęstsze składowe: Argument 1 Państwa nie stać na bezpłatne nauczanie takiej liczby obywateli na poziomie wyższym. W PRL-u studiowało przecież tylko 10%! I dokąd dojdziemy takim rozumowaniem? Może państwa także nie będzie stać na szkoły średnie, gimnazja i podstawówki? Przecież w II RP było tylu analfabetów! Czy trzeba mieć maturę do układania palet w hipermarketach? A teraz żarty na bok: czy o to walczymy? O zepchnięcie tych, którzy żyją niebogato (jakieś 60% społeczeństwa) na samo dno? Politycy niedługo powiedzą, że państwa na nic nie stać. To na co idą te dochody z VAT-u i całej litanii innych podatków? Czy Polska ma gospodarzyć jak Oskar Wilde, który powiadał: „Stać mnie na kawior i szampana, ale skąd brać na czynsz”? Argument 2 To niesprawiedliwe, że jedni studenci są uprzywilejowani wobec drugich. Uprzywilejowani są ci, którzy lepiej zdali egzaminy. Zawsze tak było. Punkty za pochodzenie i pozostałe innowacje miały nieznaczny wpływ na rekrutację. Od zarania uniwersytetów wierzono, że trzeba zdawać egzamin, by wyselekcjonować tych, którzy potrafią opanować wiedzę z danego kierunku (na tyle inteligentnych, pracowitych, utalentowanych, wstępnie przygotowanych). Mylono się? Ci, którzy zdali słabo, dawniej nie mieli możliwości studiowania w ogóle. Dziś każdy, kto zapłaci (i ma maturę), może studiować. Kto ledwie wyciągnął na dwóję z matematyki, może studiować w prywatnej szkole ekonomii, czemu nie, zapisy do wyczerpania miejsc! Stosowany argument o sprawiedliwości jest nie do końca przemyślany – bo gdyby być konsekwentnym, to może należałoby traktować jednakowo absolwenta medycyny i znachora samouka? Jakoś nie wierzę, że tego drugiego przyjęto by do szpitala… Można by też zapytać, czemu sprawiedliwość nie miałaby działać w drugą stronę: zrównać studia w ich bezpłatności? Nie bądźmy naiwni, pamiętajmy o argumencie nr 1… Argument 3 Lepiej zdają egzaminy ci z bogatszych rodzin. Prawda nie jest taka prosta. Wiadomo, że dziecko niedożywione, zmuszone do pracy z powodu ciężkiej sytuacji rodziny ma utrudnione warunki do nauki. Ale to jest patologia – to ją należy eliminować. A poza sferą nędzy? Wyniki w nauce zależą od pracowitości, systematyczności, motywacji. Także inteligencji, ale czy można ją kupić? Kursy „jak zrobić z dziecka geniusza” szumniej się nazywają, niż wyglądają ich efekty. Poza tym bogaty rodzic równie dobrze może dziecko zmobilizować, jak i ogłupić – to zależy, jak je wychowuje. Kupując mu telewizor, pięć telefonów komórkowych i komputer ze stałym łączem internetowym, nie kupuje wcale latorośli patentu na genialność. Czasem wpływa to wręcz odwrotnie. Z badań socjologicznych wynika, że największy wpływ na przyszłe wykształcenie dziecka ma wykształcenie rodziców. Wykształceni rodzice częściej motywują potomstwo do nauki (a nie demobilizują, powtarzając: „A po co ci to, będziesz wykształconym bezrobotnym”). Jednak w naszym kraju błędem jest twierdzenie: wykształcony równa się bogaty. Z własnego doświadczenia wiem, że twierdzenie o konieczności pobierania korepetycji, by dostać się na studia, jest nieprawdziwe. Ani ja, ani moja siostra nie korzystałyśmy z korepetycji. Uważam, że najwięcej zawdzięczam rodzicom, bo to oni rozbudzili we mnie ciekawość świata, dociekliwość. To nic nie kosztuje – a raczej: nie w złotówkach. Moja siostra w ubiegłym roku szkolnym zajęła jedną z czołowych lokat w olimpiadzie geograficznej dla szkół średnich (i mogła iść na studia bez egzaminów). Dzięki czemu? Nie dzięki jakimś korepetycjom. Głównie dzięki własnej wielkiej pracowitości. Jeździła do wielu bibliotek, wiele czytała, ciężko pracowała, znajdowała informacje, których nikt jej w szkole nie udzielił. Poza tym żadna z nas nie chodziła do tzw. renomowanego liceum – odstraszyła
Tagi:
Joanna Kozioł