Czy program Hausnera ożywi gospodarkę?

Czy program Hausnera ożywi gospodarkę?

Celem rządowego programu gospodarczego przygotowanego pod kierunkiem wicepremiera Jerzego Hausnera jest: 1) uzdrowienie finansów publicznych, 2) przyspieszenie wzrostu gospodarczego w dłuższym okresie. Cele te nie są bynajmniej sprzeczne i można je osiągnąć równocześnie. Wymaga to jednak odpowiedniej kompozycji narzędzi i bardzo umiejętnego ich stosowania. Kiedy analizuje się dokładniej program prof. Jerzego Hausnera, wydaje się jednak, że jednoczesne „ustrzelenie” tych dwóch celów jest mało prawdopodobne. Moja teza jest taka, że ten program – jeśli oczywiście nie zostanie okrojony – ma wielką szansę poprawić sytuację w sektorze finansów publicznych i uratować Polskę od niechybnej katastrofy finansowej, ale nie zaowocuje w dłuższym okresie wyraźnym ożywieniem gospodarczym, widocznym spadkiem bezrobocia i podwyższeniem stopy życiowej – przynajmniej tak jak to było w latach 1995-1997. Jest wielce prawdopodobne, że będziemy mieć w miarę zdrowe finanse publiczne, ale niemrawą gospodarkę, dalej rosnące bezrobocie, fatalne nastroje społeczne itp. Te ostatnie sformułowania mogą dzisiaj bulwersować wobec niemal powszechnych zachwytów nad „rozpędzającą się gospodarką”, ale poczekajmy, przyszłość naprawdę nie rysuje się różowo. Wbrew pozorom, trudno się zorientować, na gruncie jakiej teorii zbudowany został program J. Hausnera. Daremnie by szukać w nim kanonów szkoły keynesowskiej, chociaż należałoby tego oczekiwać od – jakkolwiek by było – rządu socjaldemokratycznego. Wiele w nim jest natomiast wątków doktryny ultraliberalnej, a konkretniej tzw. ekonomii podaży. Najbardziej jednak kojarzy mi się przesłanie tego programu z osławionym prawem rynku Jeana B. Saya, XIX-wiecznego ekonomisty francuskiego (1767-1832). Prawo to głosi, że podaż automatycznie, sama z siebie, stwarza popyt, że każdy produkt znajdzie nabywcę, że w gospodarce nie może zaistnieć nadprodukcja itp. Żeby więc szybko się rozwijać, wystarczy tylko produkować, resztę załatwi rynek. Oczywiście, prawo Saya nie wytrzymało próby czasu, a decydujący cios zadał mu J.M. Keynes w latach 30. ubiegłego wieku, dowodząc, że to właśnie nie podaż rodzi popyt, ale odwrotnie. Empirycznie dowiodła tego historia gospodarcza XX w., począwszy od wielkiego kryzysu lat 1929-1933, a szczególnie powojenne „złote ćwierćwiecze” (1948-1973). Program Jerzego Hausnera jest – generalnie – tak skonstruowany, że ratując finanse publiczne, będzie jednak hamował wzrost gospodarczy. A oto próba dowodu tej tezy. Warunkiem wzrostu gospodarczego jest wzrost popytu, bez wzrostu popytu nie ma wzrostu gospodarczego. To przecież – jak uczy historia ekonomii – stagnacja popytu bądź jego spadek były przyczyną wszystkich prawie dotychczasowych kryzysów, recesji itp. Tak też jest dzisiaj w Europie Zachodniej. Przyczyny nikłego wzrostu popytu w krajach wysoko rozwiniętych leżą jednak – wbrew pozorom – poza gospodarką, tkwią w systemach wartości, przesycie materialną konsumpcją itp. Szukanie ich tylko w sferze gospodarczej nie na wiele się już zda. W wymiarze praktycznym program J. Hausnera nastawiony jest przede wszystkim na cele fiskalne, czyli na redukcję deficytu budżetowego i powstrzymanie wzrostu długu publicznego, a następnie jego obniżkę. Mają one być osiągnięte poprzez: z jednej strony, zwiększanie dochodów budżetu państwa w wyniku wzrostu produkcji, a z drugiej – zmniejszanie wydatków publicznych, głównie w wyniku cięć wydatków socjalnych. Taka konstrukcja może oczywiście przynieść efekty fiskalne, ale nie wróży niczego dobrego wzrostowi gospodarczemu. Jeśli bowiem pobudza się podaż (wzrost produkcji), to nie można jednocześnie ograniczać popytu, czyli siły nabywczej ludności. Jak w takiej sytuacji ma się zachować gospodarka, gdy otrzymuje sprzeczne bodźce? Ano najpewniej tak jak zazwyczaj bywało w podobnych sytuacjach, czyli zaowocuje nadprodukcją, co ostatecznie przemieni się w stagnację, a następnie w recesję. A na czym polega owo stymulowanie podaży w programie J. Hausnera i równoczesne hamowanie popytu? Otóż gdy idzie o pierwszą kwestię, najbardziej widocznym tego dowodem jest obniżenie przedsiębiorstwom podatku od zysków (CIT), i to z 28 do 19%. Dlaczego tak dużo, aż o 9 punktów procentowych, czyli o 30%, i to w sytuacji wielkiej dziury budżetowej? Następne argumenty propodażowe: liberalizowanie prawa pracy, które ma służyć tylko pracodawcom (a szkodzić pracobiorcom), liberalizacja ustaw o działalności gospodarczej itp. Nie są to oczywiście czyny same w sobie naganne, ale podaję je jako dowody na ową asymetrię.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2004, 2004

Kategorie: Opinie