W polskim teatrze do głosu dochodzi nowa generacja, sama stawia diagnozy i opowiada o swoim zagubieniu Sezon zakończył się optymistycznie „Happy endem” Brechta-Weila w Teatrze Narodowym. Ale czy teatr może być „happy”? Czy publiczność jest „happy”? Miniony sezon przyniósł sporo symptomów ożywienia, nowego ducha i w poszukiwaniu nowego repertuaru, i w odnajdywaniu porozumienia z widzem. Nie znikły jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kłopoty niedoboru: walki o środki, o widza, o obecność, o egzystencję. Nie zmalała liczba premier, bo wyrosło wiele niezależnych inicjatyw teatralnych, często gęsto efemerycznych, ale nie za dużo ich było w tzw. teatrach instytucjonalnych, czyli subsydiowanych przez samorządy. Czarne chmury zawisły nad Teatrem Telewizji. Wprawdzie kierownictwo telewizji publicznej zadeklarowało chęć subsydiowania nowych premier, ale znowu ma ich być mniej – wygląda to na obcinanie ogona po kawałku, mimo że na zakończonym niedawno, piątym już z rzędu festiwalu Dwa Teatry w podniosłej atmosferze rozdawano nagrody i święcono kolejny udany sezon sceny telewizyjnej. Zresztą polskiemu teatrowi nie brakuje świąt. Nic w tym zdrożnego, przeciwnie, widz lubi świętować. I choć dzisiaj coraz rzadziej ubiera się z wyszukaną wytwornością do teatru, często chyłkiem podczas spektaklu podjada i popija, to odróżnia jeszcze kino od teatru, mimo że teatr czasem stara się zatrzeć granicę między widownią a sceną, między realnym życiem a światem scenicznej fikcji. Próba życia Udaje się to nader rzadko, ale jeśli tak się zdarza, sukces jest ogromny. Tak właśnie było w przypadku „Made in Poland” Przemysława Wojcieszka, spektaklu zrealizowanego z zespołem Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy. Grany na Piekarach, w blokowisku, potem też eksportowany do innych polskich blokowisk (w Warszawie na Kamionek), okazał się zdarzeniem niebezpiecznie przylegającym do tła. Zdezorientowana publiczność przez spory czas nie mogła odróżnić fikcji od rzeczywistości, tak sugestywnie akcja wtopiła się w naturalną scenerię i atmosferę miejsca. Spektakl zwyciężył w dorocznym konkursie Ministerstwa Kultury na wystawienie polskiej sztuki współczesnej – to oczywiście zaszczycające wyróżnienie, a także cenny dopływ gotówki dla teatru, ale najważniejsze wydaje się przesuwanie akcentu ze strefy prywatności w sferę obserwacji ogólniejszych, społecznych. Wprawdzie i Wojcieszek opowiada historię w skali mikro – to przecież rzecz o młodym robotniku, Bogusiu rewolucjoniście, który zbuntował się przeciw bezdusznemu światu, w którym nie może odnaleźć dla siebie miejsca. Ale choć bohater jest jeden (zważmy, jak w romantycznym dramacie), to przeciwników ma wielu – właściwie cały świat. Próba języka Młodzi autorzy najwyraźniej przekraczają Rubikon doświadczeń intymnych, dążą do uogólnień, poszukują diagnozy, a czasem nawet lekarstwa, szukając własnego języka (u Wojcieszka chwilami drastycznego). To do tej pory była raczej domena „starszych”, Jerzego Grzegorzewskiego, który w „Duszyczce” rozliczał się z inteligenckimi urojeniami i marzeniami, Macieja Englerta, który pisał tekstem Konwickiego we „Wniebowstąpieniu” epitafium młodości, Maciej Prusa, który w klasyce odkrywał i odkrywa odwieczne prawdy o człowieku na rozdrożu historii, czy Krzysztofa Zaleskiego, który w „Rewizorze” dawał portret skorumpowanej Polski. Teraz najwyraźniej do głosu dochodzi nowa generacja, sama stawia diagnozy i opowiada o swoim zagubieniu. Wyczuł tę chwilę osobliwą Piotr Łazarkiewicz, wystawiając w warszawskiej Akademii Teatralnej wraz ze studentami spektakl pt. „Generacja”, składający się z kilkunastu epizodów młodych autorów. Miał to być obraz generacji. Czy powstał, rzecz inna, ma zapewne liczne wady i obarczony jest grzechem gadulstwa, ale jednego odmówić mu nie można – studenci aktorstwa przemówili „ludzkim głosem” swojej generacji. Czasem przemówili plakatowo, to prawda, ale rozpoczynający spektakl Łazarkiewicza reportaż sceniczny o starciu Młodzieży Wszechpolskiej i młodzieży liberalnej (tekst Cezarego Harasimowicza) proroczo wyprzedził warszawskie wypadki związane z Paradą Równości. Ale i tak wypadli lepiej od kolegów o pokolenie starszych, od generacji stanu wojennego, którą usiłował przywołać na scenie (Teatr Współczesny we Wrocławiu) Waldemar Krzystek w „Niskich łąkach” według Piotra Siemiona i najwyraźniej z tematem sobie nie poradził. Opowiadanie o naszym „tu i teraz”, o zagubionej młodej generacji, o szansach utraconych albo nieodkrytych stało się tematem wielu przedstawień młodych autorów. Młodsi, jeszcze zdolniejsi, dla których PRL to już historia bliska opowieściom o Indianach, zabrali się do czytania współczesności drapieżniej i odważniej od swych nieco starszych kolegów, świadków zmierzchu realnego socjalizmu. Ci ostatni demonstracyjnie
Tagi:
Tomasz Miłkowski