Czym nie powinna być inteligencja liberalna

Czym nie powinna być inteligencja liberalna

Frontalna krytyka uprawnień socjalnych, żądanie ich redukcji lub nawet całkowitej eliminacji jest niczym innym jak atakiem na standardy praw człowieka Kwartalnik „Przegląd Polityczny”, organ tzw. gdańskich liberałów, reprezentuje na ogół bardzo wysoki poziom intelektualny. Niestety, nie można tego powiedzieć o refleksjach nad stosunkiem Polaków do liberalizmu i kapitalizmu, zaprezentowanych na jego łamach w związku z wynikiem ostatnich wyborów parlamentarnych (Nr 54, 2002). Redukują się one bowiem do oskarżania społeczeństwa polskiego o rozpasane ponoć ostawy „roszczeniowe” (patrz artykuł J. Kofmana, s. 18) oraz do wyjaśniania tych postaw zgubną spuścizną „realnego socjalizmu”, a także bezkrytycznym przenoszeniem na grunt polski oczekiwań konsumerystycznych, ukształtowanych w bogatych i stabilnych krajach Zachodu (M. Kuniński, s. 16). Znaczną część winy za ten stan rzeczy ponosi ponoć „polska inteligencja, która nazbyt pochopnie zrezygnowała ze swej dotychczasowej publicznej roli, polegającej na rozpoznawaniu potrzeb narodu i zagrożeń dla jego właściwego stanu” (M. Kuniński, s. 18). Wynika stąd, że inteligencja polska zdradziła swe powołanie, nadmiernie solidaryzując się z „roszczeniowymi” postulatami ludzi ubogich i marginalizowanych przez gospodarkę rynkową. Sądzę, że jest dokładnie odwrotnie. Inteligencji polskiej zarzucić można raczej wyjątkowo łatwe zapomnienie o swej „społecznikowskiej” genezie; wyjątkowo łatwe wyparcie się swego tradycyjnego obowiązku wspierania słabych, a nie silnych; wyjątkowo łatwe zaakceptowanie dyskursu politycznego, w którym liberalna wolność oznacza głównie (jeśli nie wyłącznie) wolność rynku, „obrońca ludu” jest wyrażeniem ironicznym, a walka o minimalne środki do życia kojarzona jest z mentalnością homo sovieticus oraz nieuzasadnionymi aspiracjami konsumerystycznymi. Dyskurs ten jest konstrukcją ideologiczną, rodzajem indoktrynacji, mającej wymusić – przez nieustanną perswazję połączoną z elementami moralnego szantażu – akceptację określonej wersji społeczno-gospodarczych reform. Wcale nie odrzucam rzeczowych argumentów na rzecz takiego właśnie programu działań – odrzucam jednak argumentację ideologiczną, odmawiającą nazywania rzeczy po imieniu. Refleksje autorów „Przeglądu Politycznego” na temat przyczyn odrzucania przez społeczeństwo polskie ideologii nazywanej dziś „liberalną” są dla mnie tylko dogodną odskocznią. A więc – po kolei. Każdy czytelnik klasycznej antyutopii George’a Orwella wie, że miarą realnej władzy jest zdolność narzucania społeczeństwu własnego języka, radykalnie zmieniającego treść pojęć. Manipulacji takich dokonuje nie tylko władza totalitarna, lecz także władza opiniotwórcza w warunkach kapitalistycznej demokracji. Dobrym tego przykładem jest nowe znaczenie nadawane dziś słowu „roszczenie”. W normalnym języku polskim (patrz „Słownik języka polskiego” pod red. W. Doroszewskiego, t. 7., 1965, s. 1052) jest to termin prawniczy niemający jakiegokolwiek zabarwienia ujemnego, oznaczający „moc prawną” domagania się czegoś. Znaczenie ujemne ma natomiast termin „uroszczenie”, kojarzący się z pretensją nieuzasadnioną, pozbawioną prawnych podstaw (tamże, t. 9., 1967, s. 658). Jeśli tak, to za klasycznych „roszczeniowców” powinniśmy uważać wywłaszczonych właścicieli, to oni bowiem wykazują szczególną energię w zgłaszaniu roszczeń do utraconej własności, na podstawie dokumentów prawnych i w drodze procedury sądowej, grożąc nawet odwołaniem się do instancji ponadnarodowych. Jak wiadomo jednak, nie oni określani są tym słowem. Wpływowi publicyści liberalni lub raczej „neoliberalni”) skojarzyli słowo „roszczenie” z sowietyzacją świadomości, nadając mu tym samym sens wyraźnie ujemny i rezerwując je dla określania postaw pracobiorców, zwłaszcza zrzeszonych w związki, oraz ludzi pozbawionych pracy, ale mimo to ośmielających się sądzić, że mają jakieś prawo do życia. „Roszczenie” stało się w ich języku synonimem „uroszczenia”, czyli żądania nieuprawnionego, zrodzonego na gruncie mentalności socjalistycznej, którą należy przezwyciężyć do końca. Mentalności takiej nie reprezentują więc ludzie biznesu, choćby domagali się maksymalnego obniżenia podatków, ani też, uchowaj Boże, byli właściciele pałaców, powołujący się na święte prawo własności. Szkodliwymi „roszczeniowcami” są natomiast ci wszyscy, którzy rozumują (jak szydzi W. Gadomski w „Gazecie Wyborczej” z 5 lutego br.), że „trzeba im dać, bo ciężko pracują i są w potrzebie”. Nie rozumieją oni, że nie ma żadnych uprawnień do „darmowego obiadu”, że suwerenna władza należy do rynku i tylko on może decydować, czy ludzie pracy dostaną coś, czy też nie. Brzmi to karykaturalnie, ale, niestety, karykaturą nie jest. Poglądy tego typu traktowane

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2002, 2002

Kategorie: Opinie