Statystyczny Polak wypija grubo ponad 10 litrów spirytusu rocznie, co wedle standardów Światowej Organizacji Zdrowia oznacza stuprocentowe przekroczenie tygodniowej dawki, wyznaczającej granice tzw. picia bezpiecznego. A zatem, upraszczając, Polak wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ma problem alkoholowy. Zarazem ówże nieistniejący, lecz jak najbardziej możliwy nasz rodak wedle statystycznych konstruktów jest również półanalfabetą, książek czytać nie lubi lub też nie umie z dziesiątek rozmaitych powodów (brak czytania ze zrozumieniem, permanentna dystrakcja, syndrom „snu lekturowego” – ten ostatni diagnozuję na sobie samym, nie mogę czytać w pozycji leżącej, bo natychmiast zasypiam). A zatem przeciętny nasz obywatel to nieoczytany pijaczyna. Z czego w myśl tekstu Stanisława Skarżyńskiego, publicysty „Gazety Wyborczej”, można wywnioskować, że Polak pije, bo się wstydzi, że nie czyta. Autor lewym sierpowym uderza w bibliofilów, co to się obnoszą ze swoimi elitarnymi przyjemnościami, fotografują z książkami lub, o zgrozo, z biblioteką w tle, używają polszczyzny wyrafinowanej, a nieczytających mają w nosie, by nie rzec w pogardzie. W tenże sposób wywierają presję kulturową, która w mniemaniu Skarżyńskiego jest klasistowską opresją, a nawet represją; nieczytający Polak czuje się postponowany, wykluczony i pogardzany. Czemużby nie sądzić, że z tego powodu nadużywa alkoholu, przekleństw i folguje niechęci do wykształciuchów, głosując na populistyczną prawicę, która mu czytać nie każe? Umówmy się, że będę tu różnicował lewicę i lewactwo, tak jak to czynię w przypadku kibiców i kibolstwa. W obu przypadkach ci drudzy oznaczają fanatyków i chuliganów. Fanatyczne i chuligańskie jest więc zapędzanie się poza granice rozsądku w obronie „prostego człowieka”. Nowy nurt tego fanatyzmu reprezentują brązownicy Chama Polskiego, którzy zachłyśnięci tomami Andrzeja Ledera i Adama Leszczyńskiego odkrywają swoje chłopskie korzenie i biczują się modnym pejczykiem za lata pańszczyzny. Bycie chamem z dziada pradziada jest teraz trendy, obnoszenie się z tożsamością inteligencką to dziaderski krindż. „Nie czytam, bo nie mam czasu, książki są dla darmozjadów”, rzekł był niegdyś złowrogo hydraulik na widok moich regałów i wyczułem w tym zapowiedź „wstawania z kolan” rzeszy wtórnych analfabetów, którzy wreszcie nie muszą się tłumaczyć okularnikom ze swojej ignorancji. Czas cancel culture odczuwam jako wiek ciemny, bo lewaccy (nie lewicowi) harcownicy z werwą kasują kolejne ogniwa kanonu lekturowego (vide kazus „Lolity” jako pochwały pedofilii), nie spodziewałem się jednak, że jednym cięciem wykasują całą literaturę jako elitarną rozrywkę klasy próżniaczej. A jak już kto czyta, nie wolno mu, broń boże, wywyższać swoich preferencji i kompetencji nad innych – samo pojęcie literatury pięknej, podobnie jak to się ma z kulturą wysoką, zapewne zostanie usunięte ze słownika przez niwelatorów ze skrajnie lewego skrzydła, albowiem wywyższając, zarazem poniża, piękno określając, jednocześnie szkaluje brzydotę. Kultura jest jedna, Martyniuk równy Maksymiukowi, Lipińska równa Dąbrowskiej, dachy równe strzechom. Dzielenie się doświadczeniami lekturowymi lada chwila będzie faux pas, ba, właściwie już jest – dość przypomnieć bekę z Rafała Trzaskowskiego za jego inteligenckie wspominki. Co do mnie, według pobieżnych obliczeń bliżej mi raczej do statystycznego Czecha, który wedle prywatnego rankingu Mariusza Szczygła ma trzy ulubione zajęcia: żłopanie piwa, czytanie książek i zbieranie grzybów. Ze względu na sezonowość tej ostatniej czynności w miesiącach zimowych i wiosennych piję i czytam jeszcze więcej. Ba, oba te nałogi dają mi poczucie bycia lepszym – od siebie samego rzecz jasna – przy czym poczucie doskonalenia wynikające z procesu lektury jest od tego pijackiego znacznie trwalsze. Nigdy też obu tych przyjemności nie łączę, wierny pozostaję zasadzie „piłeś? nie czytaj!”, alkohol osłabia moc lektury i odwrotnie, te czynności nie mają się ku sobie. Oto więc żyję w dziadersko-krindżowej galaktyce Gutenberga, szczęśliwie będąc mężem dziennikarki o książkach piszącej, przez co jesteśmy na co dzień bombardowani paczkami zawierającymi dobra literackie. Aby zaś nie dać się wypchnąć z mieszkania narastającym stosom książek przeczytanych lub niechcianych, regularnie wynoszę je do pobliskiej biblioteki. Dziś np., taszcząc torbiszcze tomiszcz, przypomniałem sobie przed domem, że mógłbym przy okazji wyprowadzić psa, wróciłem więc po niego, torbiszcze zostawiając, a kiedy znowu zszedłem, książek już nie było. Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy z powodu bycia ograbionym. Przekorny