Żaden z członków KOR nie okazał się karmą małych ludzi. Żaden nie ma zafajdanej teczki KOR przeżywałem emocjonalnie. Jako pewien sposób życia, sposób odniesienia do ówczesnych polskich problemów, także jako styl obcowania z ludźmi, do towarzystwa których od lat dziecięcych aspirowałem. I którzy ukształtowali wzory zachowań nierzadko dla mnie za wysokie. Mało mnie obchodzą faktografia, kalendarz, kronika, wiedza poddana rygorom nauki historii. Nie staram się czegokolwiek specjalnie pamiętać. Są jakieś reminiscencje, punkty widzenia, pamięć podstawowych wyborów, facecje. Tak już pozostanie. Historykom zostawiam ich chleb, dla siebie pamięć pięknych ludzi w trudnych czasach. Żaden z członków KOR nie okazał się karmą małych ludzi. Żaden nie ma zafajdanej teczki. W samym środowisku KOR byłem trochę na marginesie. Pośród tylu znakomitości głupio mi było się eksponować. Pewnie też dlatego, że w przeciwieństwie do większości moich młodych kolegów miałem szczęście, mimo rozmaitych kłopotów, szykan i zwolnień, utrzymać zawsze jakąś etatową pracę. Wymagało to w miarę normalnego funkcjonowania, wstawania o 6 rano, ośmiu godzin pracy, czasem więcej. Uniemożliwiało wyjazdy z Warszawy, udział w głodówkach i innych czynnościach, które tworzą więzi szczególne. Ale kochałem tych ludzi. Wszystkich. Byłem szczęśliwy, że ich znam, że mogę się przysłuchiwać rozmowom, obserwować ich relacje, odniesienia do innych niż własne poglądów, stylu dyskusji. Dziś jacyś ludzie, których osiągnięć nie znam, twarzy nie widziałem, pozwalają sobie na bredzenie o tym lub innym z tamtego grona albo formułują najzupełniej fantazyjne hipotezy. Dobrze więc przypomnieć proste zdarzenia, przywołać pojedyncze obrazy, pokazać ludzi w ich niekiedy przypadkowo przez pamięć zarejestrowanej codzienności. Dzieliliśmy się na „staruszków” i „resztę”. Przy czym Jan Józef Lipski, wówczas już ponadpięćdziesięcioletni, osłabiony wojennymi kontuzjami i po prostu niezbyt silny fizycznie, to część tej „reszty”. Niektórych w ogóle nie znałem. Leszek Kołakowski mieszkał w Anglii. Jerzy Andrzejewski wsparł KOR nazwiskiem, ale na zebrania nie przychodził. Nie miałem okazji poznać ks. Kaczyńskiego. Odszedł z KOR, zanim ja przyszedłem. Chyba wszystkie zebrania KOR, w których uczestniczyłem, miały miejsce na trzecim piętrze domu na tyłach auli spadochronowej warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej (wówczas SGPiS), w mieszkaniu prof. Edwarda Lipińskiego. On zazwyczaj je w jakimś sensie prowadził. Było to osobliwe. Profesor, mniej niż mikrej postury, siedział w wielkim fotelu z uszami, w czymś, co było tużurkiem albo szlafrokiem, a wyglądało jak wytworny garnitur, i właściwie przez większość czasu wielogodzinnych debat wyglądał, jakby spał. W punktach zwrotnych dyskusji albo kiedy jakiś spór się zaostrzał, okazywało się, że jednak nie spał. Istotne stanowiska pamiętał. KOR zajmował się sprawami konkretnymi, więc zazwyczaj, obok Profesora, zebraniu nadawał ton ten, którego wiedza, prowadzona przezeń sprawa albo zaangażowanie naturalnie do tego wiodły. Na ogół był to Jacek Kuroń. Także Anka Kowalska, Antoni Macierewicz, Zbyszek Romaszewski, Mirek Chojecki. Raz nawet ja. Profesora pamiętam najlepiej z dwóch zdarzeń. Pisał kiedyś list do Gierka. W sprawie bezprawnych zwolnień z pracy asystentów na uniwersytecie. Zaczął go: „Kiedy w 1906 r. wstępowałem do PPS…”. Potem były inwektywy. Słuszne. Na miejscu. Gierek był rocznikiem 1913. I nigdy oczywiście nie był socjalistą. Jakby go w pysk strzelił. Dedykuję to zdanie dzisiejszym działaczom SLD odwołującym się do Gierka. Każdy wybiera tradycję do niego przystającą. I wychodzi na tym, jak wychodzi. Np. poprzez syna I sekretarza KC – wspierając Kaczyńskiego. Gratulacje! I drugie zdarzenie. Pewnie już zimą 1980 r. Profesor prosił, abym odebrał go z lotniska. Wracał z wykładów w Oslo. Miał więcej niż 90 lat. Wopista wyniósł z odprawy granicznej wielki kufer. Tak wielki, że dziękowałem Bogu, że na moim maluchu mimo zimy był bagażnik. Ledwie udało mi się ten kufer tam położyć, a potem wciągnąć na trzecie piętro. Profesor kazał położyć go na stole, w przedpokoju. I otworzyć. Kufer był wypełniony książkami. I zabawne zdarzenie. Moja Mama była studentką Profesora, na tajnych kompletach, podczas wojny. Niektóre wykłady odbywały się w ogromnym mieszkaniu rodziców Mamy – Anieli i Romana Lipskich, na Filtrowej 69. W odzyskanej części tego mieszkania Mama, z moim bratem i jego
Tagi:
Andrzej Celiński