Diabelskie ziele

W Centrum Onkologii najmodniejszą lekturą jest książka o vilacorze. Lekarze są przerażeni Jak vilcacora trafiła do Polski? Są dwie wersje tej historii. Jedna głosi, że autor książki o niej, Roman Warszewski, wyjechał do Peru, by tam szukać żony, oczywiście, Peruwianki, która opuściła go z dzieckiem. Odnalazł żonę i vilcacorę. Druga głosi, że przedstawiciele Instytutu Medycyny Andyjskiej uznali, że skoro niektórzy zakonnicy w Peru są Polakami, najłatwiej będzie zareklamować ten towar w ich ojczyźnie. Także zarobić. I rzeczywiście, książka o vilcacorze leży przy wielu łóżkach pacjentów w warszawskim Centrum Onkologii. – Pół biedy, jeśli pacjent informuje mnie, że chce dodatkowo spróbować vilcacory. Gorzej, gdy znika i wraca po pół roku. Leczył się vilcacorą, teraz jest w ostatnim stadium raka – mówi jeden z warszawskich onkologów. – Tylko w ciągu minionych tygodni widziałem dwa przypadki raka piersi w ostatnim stadium zaawansowania. Kobiety leczyły się vilcacorą, a guz atakował. „Zbrodniarze. Przez nich giną ludzie” – to najostrzejsze sformułowanie, dotyczące propagatorów tej metody leczenia. Oni sami przedstawiają się raczej jako nawróceni i nawiedzeni. Są lekarzami i zapewniają, że po pobycie w Peru zmieniło się ich życie. Zrezygnowali z pracy w służbie zdrowia i poświęcili się vilcacorze. Podobnie jak wydawnictwo „Tower Press”, które może sobie teraz pozwolić na wydawanie debiutanckiego tomu wierszy, a także sztuk teatralnych swojego wiceprezesa, Władysława Zawistowskiego. Dziś gdańskie Tower Press żyje z vilcacory. Książka pod superhandlowym tytułem „Vilcacora leczy raka” rozeszła się w nakładzie 300 tys. egzemplarzy. Zajmowała w zeszłym roku pierwsze miejsce na liście bestsellerów. Drugą książkę pod jednoznacznym tytułem – „Bóg nam zesłał vilcacorę” kupiło już 150 tys. osób. Zachęca niska cena – 10 zł. A każdy, kto zechce, może jeszcze nabyć miesięcznik „Vilcacora. Żyj długo”. Autorem obu hitów jest wspomniany Roman Warszewski, dziennikarz z Wybrzeża, któremu się dotąd średnio szczęściło. Pozbył się go „Dziennik Bałtycki”, gdy wydało się, że przepisał cudzy artykuł i opublikował pod swoim nazwiskiem. Jednak w środowisku dziennikarzy Warszewski uchodzi za „cudowne dziecko”, które poradzi sobie w każdej sytuacji. Niektórzy dziennikarze w swoich publikacjach tytułują go doktorem, bo nie wierzą, że książkę zapowiadającą cud w onkologii napisał ktoś, kto się na tym nie zna. Wiceprezes „Tower Press”, Władysław Zawistowski, dziwi się, że przedstawiciele Centrum Onkologii są – jak określa – tacy napastliwi. – Ktoś, kto poleca kurację ziołową, nie odciąga od szpitala – zapewnia Władysław Zawistowski. Tymczasem guru, ojciec Szeliga, z wykształcenia geolog, stawia sprawę jasno: „Z moich doświadczeń wynika, że szanse wzrastają, gdy pacjent odstawi leki”. I pacjenci od tego zaczynają kurację. Najzamożniejsi lecą po prostu do Limy. Stewardesy opowiadają o taksówkarzach czekających na tamtejszych lotniskach. Znają parę polskich słów i wyłapują polskich pacjentów. Wiozą ich na leczenie. Obrona vilcacory przybiera różne formy. Jeden z warszawskich lekarzy onkologów dostał list z pogróżkami od wydawnictwa firmującego publikacje. Badania na szczurach Onkolodzy rozpoczęli walkę. Dr Piotr Siedlecki z Centrum Onkologii od lat interesuje się tzw. metodami alternatywnymi. Pamięta, jak trzydzieści lat temu prof. Koszarowski zaproponował mu, by zainteresował się mikroelementami dr Podlaskiego. Rozmowa była sympatyczna do momentu, gdy dr Siedlecki zaproponował przebadanie soli, torf i neoplastony Burzyńskiego, w międzyczasie zioła Klimuszki. „Odkryć” dokonują przeważnie osoby budzące szacunek, w podeszłym wieku, z tytułem naukowym, choć nie mającym nic wspólnego z medycyną. – Jest też aura tajemniczości – tłumaczy dr Siedlecki. – Tylko ojciec Szeliga wie, na jakim zboczu, jak należy sadzić koci pazur (to druga nazwa vilcacory). Moda na cudowny lek trwa parę lat, nikt nie policzył jej ofiar. Milczą też ozdrowieńcy, którzy jeszcze niedawno zapewniali, że uleczył ich cudowny proszek. Moc każdego preparatu wyjaśniłyby badania kliniczne. I w tym momencie drogi onkologów i zwolenników vilcacory rozchodzą się ostatecznie. Zwolennicy wręczają cienki plik kartek w grubej, czarnej oprawie. Tytuł: „Vilcacora, stan badań naukowych”. Tymczasem to, co autorzy uważają za badania, lekarze określają jako wyrywkową zbieraninę. – Badania

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2000, 2000

Kategorie: Społeczeństwo