Czy polski widz zasługuje na polski program? Nowelizacja ustawy o radiofonii i telewizji od miesięcy nie schodzi z pierwszych stron gazet. Media i ustawodawcy skupili się na zagadnieniach organizacyjnych, biznesowych i technologicznych, pozostawiając w odległym planie pytanie, czy i jakie będą efekty programowe i kulturowe przygotowywanej nowelizacji. W trakcie ożywionej debaty głos środowisk tworzących i realizujących telewizję nie był praktycznie słyszalny. Ponowne rozpoczęcie prac nad ustawą jest dobrą okazją, aby przypomnieć politykom, prawnikom i ekspertom zatrudnionym przy pracach legislacyjnych, komu i czemu ustawa o radiofonii i telewizji winna służyć. Że powinna być czymś więcej niż tylko zbiorem przepisów porządkujących tzw. ład w eterze; umożliwiających mediom publicznym wypełnianie lepiej czy gorzej zdefiniowanej misji, zaś mediom prywatnym generowanie i pomnażanie zysków. Produktem, który stacja telewizyjna sprzedaje klientowi, jest program. Klientami wszystkich stacji telewizyjnych, w szczególności telewizji publicznej, są – wbrew głębokiemu przekonaniu ich szefów – widzowie, a nie reklamodawcy. Ale obowiązki wobec widzów mają nie tylko nadawcy. Wobec ograniczonej liczby częstotliwości nie może być mowy o wolnym rynku telewizyjnym. Państwo, przyznając częstotliwość, daje pewien rzadki przywilej – przywilej bycia nadawcą telewizji ogólnopolskiej. Państwo udziela tej koncesji w imieniu nas wszystkich. Musi więc w naszym, widzów i obywateli, interesie jasno określić kryteria, których spełnienie będzie warunkiem otrzymania i utrzymania częstotliwości przez nadawcę telewizyjnego. Jednym z najpoważniejszych musi być gwarancja oferowania widzowi przyzwoitego, dobrego gatunkowo i osadzonego w polskich realiach i polskiej kulturze produktu. Nawet pobieżna analiza upodobań polskiej widowni telewizyjnej nie pozostawia wątpliwości co do preferencji naszych widzów: filmy i seriale, najchętniej polskie, programy informacyjne, od czasu do czasu sport i programy rozrywkowe. Racjonalnie myślący reklamodawcy płacą bardzo duże pieniądze, by zaistnieć przy polskich serialach produkowanych i emitowanych głównie przez telewizję publiczną. Taka jest logika biznesowego myślenia. Dlaczego nadawcy komercyjni nie wyciągają z tego konstruktywnych wniosków, dlaczego nie oferują swojej publiczności produktów lepszych i chętniej oglądanych przez publiczność niż TVP? Rzetelnej odpowiedzi na to pytanie można było oczekiwać w trakcie dyskusji o rynku audiowizualnym w Polsce, która odbyła się przy okazji prac nad nowelizacją ustawy, niestety bezskutecznie. Zamiast niej kolportuje się wszystkimi możliwymi kanałami tezę, że stacji komercyjnych nie stać na produkowanie audycji na przyzwoitym poziomie artystycznym i umysłowym, gdyż Telewizja Polska ściąga zbyt dużo pieniędzy z rynku reklamowego, należy więc ustawowo ograniczyć jej udział w podziale reklamowego tortu. Teza ta jest fałszywa. Doświadczeni zawodowcy wiedzą, że koszt wyprodukowania złej audycji telewizyjnej (w tym filmu czy serialu) często bywa wręcz wyższy niż dobrej. Więc nie tylko o pieniądze chodzi. Może zatem szefowie stacji komercyjnych zbytnio się przejęli kopernikańską teorią o wypieraniu lepszego pieniądza przez gorszy, a publiczność – ku ich szczeremu zaskoczeniu – odpowiada, że są granice głupoty i złego smaku, których bezkarnie przekroczyć się nie da? Oby. Tak czy inaczej nie dajmy się zwieść poglądowi, że wyższe wpływy z reklam zagwarantują wyższą jakość oferty programowej stacji telewizyjnych. Biznes telewizyjny bywa trochę podobny do handlu używanymi samochodami – najlepiej się zarabia na starych wrakach, bo wprawdzie dochód niewielki, ale ryzyko i koszty – prawie żadne. Jest jednak zadaniem państwa – tak jak chroni nas przed zatruciem powietrza przez przestarzałe samochody – chronić nas, widzów, przed uczynieniem z polskiego rynku medialnego składowiska telewizyjnych śmieci. Nie jest to proste, ale gdyby wszystko regulowało się samo, ustawodawcy w ogóle nie byliby potrzebni. Zamiast jednak namysłu, jak sprawić, by polski widz otrzymywał więcej wartościowego programu osadzonego w polskich realiach, jesteśmy karmieni rozważaniami, czy ustawodawca rzeczywiście chciał decydować, kto może, a kto nie może być właścicielem telewizji. Tymczasem z punktu widzenia polskiego widza, polskich twórców i polskiej kultury nazwisko właściciela stacji telewizyjnej jest sprawą drugorzędną. Niechby się nawet nazywał Rupert Murdoch, byleby polskie prawo zmuszało go do robienia polskiej telewizji. Tymczasem w polskim prawie medialnym i medialnej dyskusji nad nim zdaje się zwyciężać opcja, że program jest rzeczą drugorzędną. Najważniejsze są reklamy i do czyjej kieszeni trafiają generowane przez nią
Tagi:
Piotr Dejmek