USA widzą zagrożenie nie w upadku czy rozbiorze Ukrainy, ale w jej obronie Gdy kończyłem pisać ten tekst, groźba agresji militarnej Rosji na Ukrainę stała się rzeczywistością. Rakiety spadające na instalacje wojskowe i cywilną infrastrukturę oraz towarzyszący im desant sił specjalnych obwieściły światu, na jaki scenariusz zdecydowała się Moskwa. Nie brakowało mimo wszystko osób, które wierzyły, że groźba sankcji odniesie skutek, a Rosja zatrzyma się najdalej we wschodnich obwodach Ukrainy. Mniejsze grono liczyło na sukces dyplomacji, ale miraż szczytu Biden-Putin dawał nadzieję najwytrwalszym. Do ostatniej chwili po obu stronach Atlantyku i w wielu stolicach tysiące ludzi – ekspertów, dziennikarzy i zwykłych obserwatorów – trzymało kciuki za amerykańską interwencję, taktyczny atak lub choćby groźbę użycia siły ze strony USA, która rozstrzygnie konflikt, zanim ten na dobre się zacznie. Słowem, za finał jak z ekranizacji komiksu, którego superbohater, spętany silniejszymi od niego ograniczeniami, wyrywa się w końcu i leci przez świat ukarać oprawców oraz uratować niewinnych. Tyle że 79-letni Joe Biden nie jest dobrym kandydatem do podobnej roli. I wcale się do niej nie pali. Ostatnie ćwierćwiecze zbudowało przekonanie dużej części Zachodu o nieuchronności amerykańskich interwencji zbrojnych. Część świata – Rosja czy Chiny – ze złością i sprzeciwem, a część – umowny Zachód, NATO z wyjątkiem Francji i oczywiście Polska – z radością przyjęła do wiadomości, że interwencja wojskowa USA jest zjawiskiem absolutnie naturalnym. Być może trudno się dziwić, skoro tak istotna część naszego życia – i historii III RP – nałożyła się na czas, gdy USA rozwiązywały swoje i cudze problemy zbrojnie. Co więcej, bez liczącego się oporu ze strony wspólnoty międzynarodowej i dotkliwych skutków dla siebie. Ale najpierw zwycięstwo Trumpa, a teraz stanowcze postanowienie nowej administracji, by USA nie angażować w następne wojny, znacząco zmieniły sytuację. Do wielu jednak wciąż nie dotarło, że uniwersalna obecność wojskowa USA na świecie się skończyła lub przynajmniej na jakiś czas została zawieszona. Hasło „zakończenia wiecznych wojen” było obecne w kampanii Bidena, a porażka w Kabulu postawiła kropkę nad i. W sprawie Ukrainy prezydent mówi jasno: nie pójdziemy na wojnę. Idealny świat według Bidena to taki, w którym Europa broni siebie sama i w zjednoczony sposób odpowiada na zagrożenia. Jednocześnie zaś pomaga w globalnym równoważeniu Chin. I choć Biden ma dziś problemy z popularnością i zaufaniem, to tę wizję zaczyna podzielać coraz bardziej licząca się część opinii publicznej w Ameryce. Nigdy więcej Kabulu „Dlaczego amerykańscy żołnierze nie przyjdą Ukrainie na ratunek?” – to nie czołówka programu Russia Today ani napis na czerwonym pasku kremlowskiej telewizji, ale tytuł niedawnej audycji „New York Timesa”. W prawie półgodzinnej rozmowie David E. Sanger, czołowy dziennikarz zajmujący się sprawami bezpieczeństwa narodowego w „NYT”, odpowiada obszernie na tytułowe pytanie. Po pierwsze, mówi, amerykańscy żołnierze mają obowiązek bronić „żywotnego interesu bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”, a dziś nie leży on w Ukrainie. Kto jednak określa, czym ów żywotny interes jest? Nie historia, moralność, powinność czy rzekomo trwałe reguły geopolityki, ale demokratycznie wybrane władze. Amerykanie wybierają prezydenta i Kongres, a ci w ich imieniu określają, gdzie zaczyna się i gdzie kończy bezpieczeństwo USA. Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 10/2022, dostępnym również w wydaniu elektronicznym. Fot. AP/East News Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint