Jechałem niedawno ponad 300 km w jedną stronę na posiedzenie sądu, na którym miała być rozstrzygnięta kwestia dalszego stosowania wobec podejrzanego aresztu tymczasowego. Przed sądem tłumek: adwokaci z togami przewieszonymi przez ramię albo przez rękę. Jacyś ludzie, zapewne strony lub świadkowie. Niektórzy mają maski, większość nie. O żadnych odstępach mowy nie ma. Wszyscy stoją stłoczeni, rozmawiają. Okazuje się, że do sądu wpuszczają dopiero 10 minut przed rozprawą lub posiedzeniem. Czekam na swoje 10 minut, stoję wśród innych oczekujących. Wreszcie! Mogę wejść. Ochroniarz każe mi dezynfekować ręce. Jestem już przed drzwiami sali rozpraw. Na wokandzie prawie same sprawy aresztowe (orzeczenia o areszcie tymczasowym, przedłużenia aresztu). Na każdą sąd przeznacza 10 minut. Na naszą, ponieważ oprócz mnie jest jeszcze drugi adwokat, mamy 20 minut. Tyle wystarcza sądowi, by orzec, czy ktoś ma siedzieć w areszcie kolejne trzy miesiące, czy może wyjść za kaucją na wolność. W ciągu tych 10-20 minut będą się decydować losy ludzi. Na starych recydywistach trzy miesiące aresztu być może nie robią wrażenia, ale dla kogoś, kto dotąd nie miał kryminalnych doświadczeń, to nieraz całkowita ruina kariery, dorobku życia. O jego losie sąd zadecyduje w ciągu 10 minut. Wchodzimy. My w maskach, sąd za osłoną z pleksi. Wywodzę ja, wywodzi drugi adwokat. Tłumaczymy, że skoro już akt oskarżenia wpłynął do sądu, to znaczy, że wszystkie dowody są zebrane, więc oskarżony mataczyć już nie ma szans. Nie ma też obawy, że się ukryje lub ucieknie za zamknięte przecież granice, że to zupełnie nieprawdopodobne. Sąd (w składzie jednego sędziego) słucha naszych wywodów wyraźnie znudzony. „Proszę poczekać na korytarzu, sąd uda się na naradę”. Wychodzimy, sędzia naradza się z własnym sumieniem. Zajmuje mu to pięć minut. Widać, z sumieniem jest już od dawna pogodzony. Oczywiście przedłuża areszt. Odczytuje postanowienie wraz z uzasadnieniem – schematycznym, bełkotliwym, ale zajmującym dwie strony druku. Na sali sądowej nie ma drukarki. Bez wątpienia wczoraj napisał. To nic nowego. Z reguły tak jest we wszystkich sądach. A przecież Kodeks postępowania karnego mówi inaczej: przed wydaniem postanowienia należy wysłuchać stron. Kodeks łamany jest tu rutynowo. Sędziowie, którzy go łamią, nie widzą w tym nic złego. Przeciwnie, jawi im się to jako coś normalnego i racjonalnego. Nawet chyba tego się nie wstydzą. Pokazałem tu maleńki wycinek funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. Na opisanie patologii trzeba by nie felietonu, ale kilku tomów. Ludzie to widzą, potrzebę zasadniczej reformy widzą wszyscy, którzy z sądami stykają się na co dzień. PiS to cynicznie wykorzystało. Nie po to, żeby naprawić wymiar sprawiedliwości, ale żeby go zawłaszczyć. Podporządkować rządowi i rządzącej partii. Co na to wszystko opozycja? Czy poza narzekaniami na PiS i straszeniem go Trybunałem Stanu przez tych pięć lat zaproponowała jakiś program naprawy? Dziś Radek Sikorski rozmarzył się w Onecie, że Giertych byłby świetnym prokuratorem generalnym w czasach, kiedy będzie się rozliczać PiS. Po pierwsze, nawet gdyby opozycja wygrała następne wybory (co wcale nie jest pewne), to wygra je minimalnie. Aby kogoś postawić przed Trybunałem Stanu, trzeba by wygrać z miażdżącą przewagą. Po drugie, Giertych jako prokurator generalny? Świetny pomysł. Jeśli 50% z tego, co niedawno napisał „Super Express”, jest prawdą, stosunek Giertycha do klienta jest instrumentalny, a do tajemnicy adwokackiej dość luźny. Po lekturze tego tekstu politycy, którzy przy różnych okazjach korzystali z usług mec. Giertycha, nie mogą spać spokojnie. Z Sikorskim włącznie. Ale to ich problem. Smutne to. PiS demoluje wymiar sprawiedliwości, a jedyny jak dotąd pomysł opozycji to rojenia o postawieniu kogokolwiek przed Trybunałem Stanu i mianowanie Giertycha prokuratorem generalnym. Pogratulować. Zarówno optymizmu, jak i dobrych pomysłów. Inny drobny epizod, już nie sądowy. Aby w Krakowie dostać kartę mieszkańca, upoważniającą do parkowania samochodu pod własnym domem (albo w jego pobliżu), trzeba udowodnić, że płaci się w Krakowie podatki. Prywatna firma, która w mieście obsługuje strefę płatnego parkowania, żąda okazania ostatniego PIT. Dlaczego prywatna, choć niewątpliwie ważna dla miasta firma ma wiedzieć, ile, gdzie i z jakiego tytułu zarobił ubiegający się o prawo parkowania pod własnym domem, nie wiem. Nie da się inaczej ustalić, czy ktoś płaci w Krakowie podatki? Ale to nie wszystko. Jeśli