Do kina

Kiedyś ludzie chodzili do kina po to, aby oderwać się od rzeczywistości i przenieść w krainę bajki. Później nastąpiło kilka dziesięcioleci kina poważnego, po czym przed kilkunastu laty znów nadszedł sezon, kiedy ekran zapełnił się bajkami, tym razem zresztą raczej makabrycznymi, a więc horrorami, katastroficznymi fantazjami przyszłościowymi, „Matriksami”, „Władcami pierścieni” i „Potterami”. Co do mnie, był to okres, w którym nie tylko wyrzuciłem pióro recenzenta filmowego, ale i słabo chodziłem do kina. Wygląda jednak na to, że do kina warto wrócić. Warto, bo w filmie znowu spotkać można przemyślaną, popartą rozsądnym namysłem rzeczywistość współczesną, co jest dla nas tym cenniejsze, im bardziej na co dzień pogrążamy się w dziwacznej bajce o dwóch takich, co ukradli księżyc i nie tylko. Mam tu rzecz jasna na myśli kino amerykańskie, bo ono ustala standardy kina światowego i ono panuje na naszych ekranach. I ono także pokazuje dystans pomiędzy naszą bajką a tym, o czym myśli świat. Myślę, że sam zwrot filmu amerykańskiego w stronę rzeczywistości ma w sobie niegłupią wskazówkę. Jest on bowiem niewątpliwie rezultatem drugiej już kadencji prezydentury Busha juniora, a więc przeciągającej się dominacji fundamentalistycznej konserwy, nacjonalistycznej, imperialnej, religijnej i prowincjonalnej. Dominacja ta musiała wreszcie obudzić sprzeciw Ameryki światłej, demokratycznej i postępowej, co nie trudno było wyczuć choćby na tegorocznej uroczystości rozdania Oskarów, gdzie każdy dowcip o bushyzmie i jego skutkach wywoływał przychylny odzew sali, nie gorszy od tego, jaki w programach Kuby Wojewódzkiego czy Szymona Majewskiego wzbudzają wzmianki o kaczyzmie. Owocem tego nastroju są filmy, które przekłuwają łatwe stereotypy, używane jako polityczne slogany. Tak więc legitymacją bushyzmu jest walka z terroryzmem. Daje ona obecnej administracji uprawnienia do podsłuchów, rewizji osobistych na lotniskach i obozu w Guantanamo, gdzie bez wyroków przetrzymywani są ludzie, których nazwiska dopiero teraz zostały częściowo ujawnione. Ale terroryzm jest także dramatem i to właśnie pokazał w swoim „Monachium” Steven Spielberg, pochylając się nad kolebką współczesnego terroryzmu, którą jest bez wątpienia konflikt izraelsko-palestyński. Na ten terroryzm nie pomogą bomby ani okupacja, ponieważ dla obu stron jest to walka o „trzy wyschnięte palmy na pustyni”, które dla obu narodów, Palestyńczyków i Izraelczyków, są ojczyzną. Film Spielberga jest przerażająco smutny, jego bohater, izraelski terrorysta, który w słusznej sprawie likwiduje po kolei sprawców terrorystycznej zbrodni popełnionej na izraelskiej ekipie sportowej podczas olimpiady w Monachium, w rezultacie sam pozostaje bez ojczyzny, ukrywając się w Ameryce, poza Izraelem, o który walczy. Film Spielberga wyprowadza nas więc z kręgu frazesów o militarnej konfrontacji z terroryzmem, utożsamianym z Al Kaidą, o której Zygmunt Bauman napisał zresztą słusznie w „Le Monde Diplomatique”, że jest fikcją, mającą nadać terroryzmowi jakąś uchwytną postać, której współczesny terroryzm nie ma. Rodzi się on spontanicznie, z fanatyzmu, rozpaczy, rasizmu, gniewu. I o tym mówi inny inteligentny film amerykański, nagrodzone Oscarem „Miasto gniewu” Paula Haggisa, a także francuski film „Ukryte” Michaela Hanekego, penetrujący z niezwykłą precyzją owe podskórne napięcia etniczne, społeczne i emocjonalne, które we Francji wybuchają co jakiś czas paleniem samochodów, a gdzie indziej mogą wybuchnąć terroryzmem. Prawda odsłaniana przez te filmy ma niepokojący wymiar. Jest to po prostu prawda o pogodnym, zasobnym i pełnym udawanego optymizmu współczesnym świecie cywilizacji Zachodu, który dla nas jest ciągle niedościgłym mirażem, naprawdę jednak pogrąża się w niepewności. Bohaterami „Ukrytego” i „Miasta gniewu” są ludzie zasobni, z biznesu lub mediów, którzy żyją w lęku. Bierze się on stąd, że, jak żartował kiedyś Gałczyński, czują, że „ten salon nie ma podłogi”, a zamiast niej jest tylko cieniutka warstewka lodu. Chodzimy po niej z udawaną swobodą, wiedząc, że przy najlżejszym wstrząsie ten lód może pęknąć, ukazując piekło niezamkniętych konfliktów, niezagojonych ran, a także zmian, których nie da się powstrzymać. Takich chociażby, że za sto lat Ameryka będzie w większości czarna, a Europa w połowie islamska. Wydaje się to nam niemożliwe, ale kto w roku 313, kiedy rzymski cesarz Konstantyn wydawał edykt tolerujący chrześcijan, przypuszczał, że ten rzymski kontynent już za kilkaset lat urządzany będzie przez ochrzczonych barbarzyńców, którzy przybyli tu z północy? Zadaniem sztuki jest łamanie stereotypów, czyli prostactwa. „Tajemnica Brokeback Mountain”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2006, 2006

Kategorie: Felietony