„Dobra zmiana” pożera i nagradza

„Dobra zmiana” pożera i nagradza

Sprawa ambasadora w Japonii, która ciągnęła się przynajmniej od pół roku, w końcu została zamknięta. Wspominaliśmy już o tym, parę miesięcy temu głośno było w MSZ o liście ambasadora w Japonii Jacka Izydorczyka skierowanym do Kancelarii Prezydenta. „W związku z nagłym i natychmiastowym w skutkach odwołaniem mnie w dniu 19 czerwca br. (decyzję otrzymałem w dniu 21.06) z funkcji ambasadora RP w Japonii, zwracam się z uprzejmym pytaniem o powód podjętej decyzji”, pisał do prezydenta Izydorczyk, przedstawiając historię swojej wojny z dyrektorem generalnym MSZ Andrzejem Papierzem i innymi urzędnikami MSZ. Zanim Izydorczyk został odwołany, w marcu tego roku na inspekcję do Tokio przyjechał wspomniany Andrzej Papierz, główny kadrowy w MSZ, oficer UOP. Ta inspekcja wypadła dla Izydorczyka źle, czego efektem było jego nagłe odwołanie. Nagłe – bo był on ambasadorem od stycznia 2017 r., a że zwyczajowo ambasadorem jest się cztery lata, powinien nim być przynajmniej do roku 2021. Wyrazy współczucia? Nie za bardzo… Izydorczyk to specjalista od prawa karnego, z dyplomacją nie miał wcześniej nic wspólnego. No, chyba że rozumie się przez to znajomość z Witoldem Waszczykowskim. Bo właśnie on wysunął Izydorczyka na ambasadora w Tokio. A to dlatego – jak tłumaczono w Sejmie – że ów znakomity kandydat studiował dwa lata w Japonii, poza tym trenuje kendo, dzięki czemu czuje japońską kulturę. Naprawdę trzeba wielkiej dozy optymizmu, by zakładać, że ten kapitał pozwoli mu sprawnie funkcjonować w nowej roli. Oto zresztą krótki opis jego działalności: „Izydorczyk był lojalnym ambasadorem »dobrej zmiany«. Skrupulatnie sprawdzał życiorysy zastanych na placówce pracowników, a nowych zatrudniał tylko po linii politycznej lojalności. W kontaktach z dyplomatami japońskimi oraz tamtejszymi firmami atakował opozycję i krytykował ostatnie ćwierćwiecze przemian”. Ta gorliwość niewiele mu pomogła. „Dobra zmiana” pożarła swoje dziecię. Na jego miejsce jedzie teraz zawodowy dyplomata, Paweł Milewski, sinolog, były ambasador w Australii, dyrektor Departamentu Azji i Pacyfiku. Z punktu widzenia dyplomacji osoba szyta na miarę. Ale ciekawsze w tym wszystkim jest coś innego. Jeszcze latem mówiono, że ambasadorem w Japonii ma być nie Milewski, ale wiceminister Maciej Lang. O! To byłoby wydarzenie, bo do Tokio na ambasadora jeżdżą albo dyrektorzy departamentu, albo japoniści (Izydorczyk był więc wyjątkiem in minus). Jednakże Lang do Japonii nie pojechał, ma za to zostać ambasadorem w… Bukareszcie. Byłaby to dziwna nominacja. Po pierwsze, Lang jest specjalistą od Azji, a nie od Europy. Po drugie, Rumunia to nie Japonia. Po trzecie, w ogóle wysyłanie Langa na placówkę trzeciego rzutu to jak zesłanie. A dodajmy, że w kierownictwie MSZ (minister i pięciu wiceministrów) jest on jedynym, który był na placówce i życie przepracował w dyplomacji. Reszta w porównaniu z nim to amatorzy. Łącznie z ministrem Czaputowiczem. I teraz to grono dyletantów chce się pozbyć jedynego zawodowca. Może wtedy będzie im razem przyjemniej. Ale czy przyjemniej będzie nam? Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2019, 39/2019

Kategorie: Aktualne, Kronika Dobrej Zmiany