KTT podważa twierdzenia o tym, że media są czwartą władzą, raczej stara się odpowiedzieć na pytanie, komu one służą W ciągu ostatniego roku media w Polsce były nie tylko źródłem rozrywki i wiedzy o tym, co się dzieje w kraju, ale same również stały się areną ważnych wydarzeń o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Koncern Axel Springer (Newsweek, Fakt, Dziennik) nabył znaczną część akcji Telewizji Polsat (o coś podobnego kłóciła się Agora z rządem Millera). To, co nie udało się koncernowi polskiemu, powiodło się koncernowi zagranicznemu. Największa polska sieć radiowa, RMF, została sprzedana koncernowi Bauer. Większość prasy regionalnej znajduje się już w rękach zagranicznych. Media publiczne z kolei, w stopniu większym niż kiedykolwiek po 1989 r., zostały przejęte przez obóz władzy i są przezeń wykorzystywane bez skrupułów, czasami w sposób nikczemny. Trudno o odpowiedniejszy moment dla ukazania się książki K.T. Toeplitza Dokąd prowadzą nas media (Iskry). Co prawda, pod koniec książki na jej tytułowe pytanie autor z rozbrajającą szczerością odpowiada nie wiem, ale warto nie wiedzieć razem z nim, po tym wszystkim, czego się z książki dowiadujemy. KTT jest wymarzonym autorem książki o mediach. Spędza w nich całe, trwające już ponad pół wieku życie zawodowe jako historyk sztuki, krytyk filmowy, felietonista, redaktor czasopism, scenarzysta filmów i seriali telewizyjnych, wykładowca, baczny obserwator kultury masowej, a jednocześnie publicysta polityczny z temperamentem. Nie ma lepszego przewodnika po grząskim i pełnym zasadzek terenie, na którym kultura styka się z polityką, a sztuka z biznesem. W młodszym pokoleniu publicystów, zarówno na lewicy, jak i na prawicy pojawili się zdolni i wykształceni publicyści. Zobaczymy, a właściwie nasi następcy zobaczą, czy po pół wieku działalności ta zdolna młodzież osiągnie dorobek i pozycję KTT. – Dokąd prowadzą nas media to nie żaden przewodnik (aczkolwiek indeks na końcu książki by się przydał) ani subtelny esej, to nie jest jeszcze jeden zachwyt nad osiągnięciami cywilizacji i globalną wioską, to nie kolejna demaskacja wszechwładzy mediów oraz ich zgubnego wpływu na kulturę, to także nie kolejna filipika przeciwko społeczeństwu masowemu i człowiekowi sterowanemu z zewnątrz. Książka Toeplitza to historia i współczesność mediów na tle kultury, cywilizacji i polityki, a zarazem ich krytyka. Krytyka z pozycji demokraty, który analizuje zagrożenia, jakie media stanowią dla wolności słowa, dla funkcjonowania opinii publicznej, oraz krytyka z pozycji lewicowej, czasami wręcz marksistowskiej. Toeplitz cały czas widzi media na tle sytuacji społecznej, gospodarczej i politycznej, wskazuje na wielki kapitał, który posiada media, oraz na jego motywacje. To obowiązkowa lektura dla wszystkich wykładowców i studentów dziennikarstwa. Dla czytelnika lewicowego to lektura niewesoła, ponieważ wynika z niej, że władzę nad mediami sprawuje kapitał, a więc media lewicowe mają szansę niewielką. Czytelnikom, którzy znają twórczość autora, pozostaje jednak pociecha, że KTT to specjalista od pułapek, a nie od wychodzenia z nich, to pisarz zagrożeń, a nie nadziei. Krok po kroku, od kultury mówionej (używany przez autora termin kultura oralna wydaje się niezbyt zręczny) poprzez kulturę pisaną, druk, telegraf, wynalazek fotografii, radia, telewizji aż po internet, patrzy autor na dzieje komunikowania. Bacznie przy tym śledzi zjawiska towarzyszące mediom propagandę, reklamę, pieniądze. Na marginesie rozkwitu fotografii prasowej pisze np.: Obecnie wiele spośród tych tytułów, które przetrwały, jak „Polityka”, a także wielu nowych pism tygodniowych, zamieniło się w pisma ilustrowane o niewielkim formacie, w których co najmniej równorzędną rolę z tekstem odgrywa fotografia i inne formy prezentacji graficznej. Bezpośrednią przyczyną tej ewolucji jest nastawienie się tych pism na reklamę, której dostawcy życzą sobie atrakcyjnej formy wizualnej oraz koloru. Niektórzy dopatrują się tu także pogoni za telewizją…. Po tej niby drobnej sprawie widać, jak skomplikowany jest świat mediów. Pisma takie jak – Polityka (i jak mniemam Przegląd) nastawione są przede wszystkim na czytelnika, to on, a nie tylko reklamodawcy, żąda koloru, żąda obrazu, nie zaś wyłącznie słowa, to on oczekuje dobrego papieru, estetycznego wyglądu. Jednocześnie czytelnik nie jest w stanie tego sfinansować. Dużo wymaga, ale nie jest skłonny dużo płacić. I tu pojawia się reklamodawca, którego oczekiwania do pewnego stopnia są zbieżne z potrzebami czytelnika, wydawca zaś, działając
Tagi:
Daniel Passent