Najbardziej wstrząsającym fragmentem raportu komisji Millera jest zapis katastrofalnej sytuacji polskich Sił Powietrznych Raport komisji Millera jest jak szklanka do połowy napełniona wodą. Można kręcić nosem, że jest niepełny, że niektóre sprawy pomija, że unika tez niebezpiecznych politycznie. Ale – i to jest jego siłą – jest głównym opracowaniem dotyczącym katastrofy smoleńskiej. I nikt, kto będzie w przyszłości o katastrofie pisał, nie będzie mógł go pominąć. Jest też, w dużym stopniu w sposób wymuszony, zapisem katastrofalnej sytuacji polskich Sił Powietrznych. To chyba zresztą najmocniejszy jego fragment. I jeszcze jedno – odrzuca wszystkie fantastyczne teorie dotyczące katastrofy, które mnożyły się po prawej stronie sceny politycznej. Honor Polaków Chcąc nie chcąc, prace komisji Jerzego Millera toczyły się w cieniu dwóch dokumentów, które wcześniej zostały upublicznione. Pierwszy to rosyjski raport MAK, ogłoszony w styczniu. To po tej publikacji premier Tusk zapowiedział, że Polska odpowie swoim raportem i że uwzględni on wszystkie okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem. Także te, które raport MAK pominął, wskazujące na zaniedbania Rosjan czy też na ich winę. Drugi dokument to tzw. raport grupy Macierewicza, a raczej zestaw teorii tłumaczących katastrofę. Teorii, dodajmy, wzajemnie się wykluczających, które łączył wspólny mianownik – że za wszystkim stał spisek Tuska i Putina. Raport Millera, ku rozczarowaniu publicystów prawicy, te wszystkie teorie eliminował. Wiemy więc, że w Tu-154 nie wybuchła bomba, że załogi nie uśpiono helem, że nie rozpylono sztucznej mgły ani nie użyto supermocnych magnesów, by ściągnąć samolot na ziemię. Samolot do końca był sprawny – podkreślali członkowie komisji, odrzucając w ten sposób najnowszą tezę wyprodukowaną przez Antoniego Macierewicza, że na pokładzie przed lądowaniem, na wysokości 15 m nad ziemią, miały miejsce dwa wybuchy i awaria komputera. I to spowodowało katastrofę. Innymi przyczynami, o których mówił Macierewicz, były zmiana załogi przed wylotem i błędne dane, które załodze podawała wieża kontrolna w Smoleńsku. Raport komisji Millera, chcąc nie chcąc, z tymi wszystkimi tezami musiał polemizować. Plasować się między stanowiskiem Rosji a stanowiskiem PiS. O tym zresztą politycy Platformy mówili – że raport nie będzie przechylony ani w jedną stronę, ani w drugą. Tzn. nie będzie mówił, że wszystkiemu winni byli polscy lotnicy (jak twierdził raport MAK), ani że wszystkiemu winni byli Rosjanie, którzy sprowadzili pilotów na śmierć (jak twierdził Macierewicz). Ta próba usytuowania go gdzieś pomiędzy wykluczającymi się wersjami jest zarówno jego siłą, jak i słabością. Siłą, bo naturalnie budzi sympatię umiarkowaniem. I słabością, bo, po pierwsze, prawda nie polega na tym, że coś się wypośrodkowuje, a po drugie, ułatwia polityczną bitwę. PiS ma w sprawie katastrofy smoleńskiej własne zdanie. Wyraził je swego czasu Jarosław Kaczyński, mówiąc, że z polskiego życia politycznego powinni zniknąć Bronisław Komorowski i Donald Tusk i że są oni moralnie odpowiedzialni za katastrofę. To są te głowy, których żąda PiS, i raport komisji Millera niewiele tu zmienił. „Tusk nie dba o honor Polaków”, to były jedne z pierwszych słów Jarosława Kaczyńskiego. Smoleńsk dla PiS jest miejscem bitwy, więc i treść raportu jest w tym przypadku mało istotna. A szkoda, bo autorzy raportu dokonali wnikliwej analizy stanu polskich Sił Powietrznych i jest to – podkreślam – jeden z najmocniejszych jego punktów. I najbardziej wstrząsający, bo okazało się, że poziom wyszkolenia polskich pilotów był kompromitujący, podobnie jak poziom ich umiejętności. I to w elitarnym 36. pułku, odpowiedzialnym za przewóz najważniejszych osób w kraju. Czteroosobowa załoga pilotująca Tu-154 była kompletowana niemal z łapanki. Tylko jeden z jej członków (technik pokładowy) miał aktualną licencję, czyli uprawnienia, by tego dnia lecieć Tu-154. Tylko pierwszy pilot, kpt. Protasiuk, znał rosyjski, więc w najważniejszym momencie musiał i pilotować, i prowadzić nawigację z wieżą. Ta znajomość rosyjskiego okazała się zresztą niewystarczająca, bo wprawdzie na pytanie wieży, czy lądował „po rosyjsku”, Protasiuk odpowiedział, że tak, ale załoga Tu-154 nie kwitowała wieży swego położenia. To jest o tyle istotne, że gdyby tak działała, obie strony szybko by się zorientowały, że samolot jest w innym miejscu, niż wyobrażają sobie załoga i wieża. Kardynalnym błędem było, że załoga polegała na wskazaniach radiowysokościomierza, który nie jest na wyposażeniu
Tagi:
Robert Walenciak